[ Pobierz całość w formacie PDF ]
by śnieg i mrozny wiatr przewiewał tak, że dla zabezpieczenia się od zimna musieliśmy wóz
zepchnąć na ciepłą wodę basenu. Ciemności były nieprzeniknione. Niekiedy tylko, gdy wiatr
na chwilę rozegnał wciąż podnoszące się z wody opary, widzieliśmy błyszczące w górze
gwiazdy. Wtedy ukazywał się nam także na południu szeroki pas błękitnego światła, biegnący
wzdłuż krańców widnokręgu. Dziwiło nas to zjawisko, gdyż nie znikało długo w noc, choć
fosforyzujące rośliny, któreśmy uważali początkowo za przyczynę tego światła, zamknęły się
były już dawno. Blask ten ciekawy zagasł dopiero dobrze po północy, gdy mróz z dala od
cieplic musiał już być nadzwyczaj tęgi.
Nim to jednak nastąpiło, zaniepokoiła nas inna rzecz. Mianowicie około północy dało się
odczuć silne wzburzenie wody, któremu towarzyszył głuchy grzmot podziemny. Prawie rów-
nocześnie dostrzegliśmy przez mgłę na wschodzie krwawą, słupem w górę idącą pożogę. Po
kilku godzinach zgasła, ale wkrótce rozpaliła się znowu i trwała tak na niebie z małymi prze-
rwami przez cztery ziemskie doby, podobna do strasznego, piekielnego ducha, pojawiającego
się we mgle i nocy nad śnieżną pustynią.
Temperatura wody w basenie, kołysanej ciągłymi wstrząśnieniami gruntu, podniosła się
wtedy cokolwiek, tak że cierpieliśmy raczej ze zbytku gorąca niż z jego braku.
Już w nocy podczas trwania zjawiska, które nas z początku zaniepokoiło, a nawet przera-
ziło, domyślaliśmy się, że gdzieś w pobliżu znajduje się wulkan, którego wybuch właśnie
widzimy. Przemawiało za tym także samo istnienie silnych cieplic, pojawiających się najczę-
ściej w wulkanicznych okolicach.
Nadchodzący dzień potwierdził nasze domysły. Zrazu mimo jasności nic nie mogliśmy
widzieć, gdyż z powodu mrozu nie opuszczaliśmy jeszcze basenu, a mgły widok nam zasła-
niały. Dopiero w czterdzieści godzin po wschodzie słońca wyszliśmy z wozu, przybiwszy od
południa do kamiennego brzegu. Parę kroków szliśmy jeszcze w gęstej mgle, aż nagle, jakby
za podniesieniem czarodziejskiej zasłony, otworzył się szeroki widok przed nami.
Stanęliśmy jak wryci, przejęci podziwem i radością.
O kilkanaście metrów poniżej, w odległości dwóch do trzech kilometrów od miejsca,
gdzieśmy stali, było - morze.
Jego to fosforyzujące od drobnych żyjątek fale świeciły nad mdłym obrzaskiem długo w
noc przez mgły i cienie.
43
Teraz widzieliśmy je wyraznie. Nieprzejrzana, u brzegu lodem jeszcze ścięta, ale dalej
już falująca i ruchliwa, słońcem pozłocona wodna płaszczyzna ciągnęła się od naszych stóp
gdzieś poza kresy widnokręgu.
W pierwszej chwili byliśmy tak zachwyceni tym upragnionym widokiem, żeśmy długo
nie mogli oczu odeń oderwać. Po pewnym czasie dopiero, nasyciwszy się tym, od czasu
opuszczenia Ziemi nie widzianym majestatem, zaczęliśmy się rozglądać po okolicy. Od za-
chodu, wśród rozległych równin, połyskiwało szeroko rozlane, licznymi lawami piasku po-
przerywane ujście rzeki, na której falach odbyliśmy większą część podróży dnia ostatniego.
Od wschodu krajobraz był niezmiernie dziki i urozmaicony. Przede wszystkim pociągał tu
wzrok niebotyczny, u szczytu śniegiem ubielony stożkowy szczyt wulkanu, panującego maje-
statycznie w odległości kilkudziesięciu kilometrów nad okolicznymi skalistymi wzgórzami.
Południowe stoki tych gór, opadające ku morzu, czerniły się gęstymi lasami szczególnych a
wielkich, dziwnie poplątanych liściastych krzewów i pnączów, rozwijających się właśnie z
nocnego snu do życia, zaś bliżej nas tryskały wśród fantastycznie spiętrzonych głazów i ma-
łych dymiących jeziorek liczne perliste, chmurą białej mgły owiane gejzery. Odpływający z
nich potok skakał po tarasach, zataczał się w basenach i ściekał szemrząc po głazach znów
niżej, aż ginął w końcu wśród gąszcza zarośli, dążąc ku morzu.
Tu się miała zakończyć nasza Odyseja.
Dziesięć lat ziemskich minęło od czasu, jak przybyliśmy nad brzeg morza, gdzie dzisiaj
jeszcze mieszkamy. Niewiele się tutaj od tej pory zmieniło. Morze huczy tak samo i tak samo
co noc świeci nam długo roziskrzonymi falami; co pewien czas powtarzają się wybuchy wul-
kanu, któryśmy przez pamięć naszego drogiego przyjaciela nazwali Otamorem; tak samo biją
gejzery i strumyk szemrze po kamieniach -tylko na jednym z basenów teraz wznosi się na
palach domek zimowy, a niżej nad brzegiem morza szałas, służący nam za letnie mieszkanie;
tylko na piaszczystym wybrzeżu lub na łąkach bawi się czworo dzieci, zbierając muszle i
kwiaty lub igrając z kilkoma psami, zrodzonymi już na Księżycu.
I myśmy już przywykli do tego świata. Nie dziwią nas długie mrozne noce ani dni, pod-
czas których leniwie pełznące słońce ogniem z nieba zionie; popołudniowe, straszliwe burze,
przeciągające regularnie co siedmset dziewięć godzin nad naszymi głowami, przestały napeł-
niać nas trwogą; na dziki, fantastyczny krajobraz, na roślinność tak od ziemskiej różną i po-
tworne a niedołężne księżycowe zwierzęta patrzymy jak na rzeczy dobrze znane i naturalne...
Za to Ziemia we wspomnieniach naszych staje się czymś podobnym do snu, który przeszedł i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]