[ Pobierz całość w formacie PDF ]

żadnych insektów.
Podniósł metalowy kubek, w którym pozostały jeszcze dwie uncje
najlepszej szkockiej, jaką kiedykolwiek kosztował.
- Jego zdrowie. Gdyby wskrzesił nas, do życia na dokładnej kopii
Ziemi, dzielilibyśmy nasze legowiska z dziesięcioma tysiącami gatunków
gryzącego, drapiącego, żądlącego, kąsającego, łaskoczącego i ssącego krew
paskudztwa.
Wypili. Potem, siedząc wokół ogniska, palili papierosy i rozmawiali.
Mrok pogłębiał się, niebo utraciło swój błękit, rozkwitły ogromne gwiazdy
i plamy świecącej mgły, które przed zmierzchem były tylko niewyraznymi
widmami. Nieboskłon błyszczał w glorii.
- Jak ilustracja Sime'a - mruknął Frigate.
Burton nie wiedział, kto to jest Sime. Połowa rozmów z ludzmi
pochodzącymi z innych niż on czasów składała się z wyjaśnień, do czego
właściwie robią aluzje.
Wstał, obszedł ognisko i przykucnął obok Alicji. Właśnie wróciła,
położywszy do łóżka małą Gwenafrę. Podsunął jej kawałek gumy.
- Właśnie zjadłem pół porcji - powiedział. - Masz ochotę na resztę?
Spojrzała bez wyrazu.
- Nie, dziękuję.
- Mamy osiem chat - mówił dalej. - Wiadomo, kto będzie z kim mieszkał,
z wyjątkiem ciebie, mnie i Wilfredy.
- Nie wydaje mi się, żeby były jakieś niejasności - oświadczyła.
- A więc śpisz z Gwenafrą?
Ciągle nie chciała na niego spojrzeć. Po chwili milczenia wstał,
wrócił na drugą stronę i usiadł obok Wilfredy.
- Nie ma pan tu czego szukać, sir Richardzie - wydęła wargi
dziewczyna. - Na rany Boga, nie mam ochoty służyć za namiastkę. Mogłeś pan
ją spytać jak nikt was nie widział. Mam swoją dumę.
Milczał przez chwilę. W pierwszej chwili chciał odpowiedzieć jej jakąś
ostrą, obrazliwą uwagą... ale miała rację. Za bardzo ją lekceważył. Nawet
jeśli była dziwką, to miała prawo być traktowana jak człowiek. Zwłaszcza
że - jak utrzymywała - to głód popchnął ją do prostytucji. W tej właśnie
kwestii Burton pozostał sceptyczny. Zbyt wiele dziewcząt starało się jakoś
wyjaśnić swoje zajęcie, zbyt wiele wymyślało kłamstwa, usprawiedliwiające
podjęcie tego zawodu. Z drugiej strony jej wściekłość i zachowanie w
starciu ze Smithsonem sugerowały, że jest szczera.
Wstał.
- Nie chciałem ranić twych uczuć - powiedział.
- Kochasz ją? - spytała Wilfreda.
- Tylko jednej kobiecie powiedziałem, że ją kocham - odparł.
- %7łonie?
- Nie. Dziewczynie, która umarła, zanim zdążyłem ją poślubić.
- A jak długo byłeś żonaty?
- Dwadzieścia dziewięć lat, choć to nie twoja sprawa.
- Na rany Boga! I cały czas ani razu nie powiedziałeś, że ją kochasz!
- To nie było konieczne - oświadczył i odszedł. W chacie, którą sobie
wybrał, mieszkali Monat i Kazz. Kazz chrapał, Monat wsparty na łokciu
palił marihuanę. Wolał ją od papierosów, ponieważ bardziej przypominała
tytoń z jego planety. Nie miała zresztą na niego wpływu, za to tytoń
przynosił czasem ulotne, lecz niezwykle barwne wizje.
Burton postanowił zaoszczędzić resztę "gumy snów", jak ją sobie
nazwał. Zapalił, choć wiedział, że marihuana jeszcze bardziej pobudzi jego
gniew i frustrację. Porozmawiał z Monatem o jego ojczyznie, Ghuurrkh.
Interesowało go to, ale narkotyk zadziałał i Burton odpłynął w pustkę, a
głos Cetańczyka stawał się coraz cichszy i cichszy...
- ...zamknijcie oczy, chłopcy! - polecił Gilchrist zaciągając po
szkocku.
Richard spojrzał na Edwarda. Tamten uśmiechnął się i zakrył oczy
dłońmi. Na pewno wyglądał przez szpary między palcami. Richard także,
zakrył oczy i dalej stał na palcach. Wprawdzie stanęli bratem na
skrzynkach, ale i tak musieli się wyciągać, żeby widzieć coś ponad
stojącym z przodu tłumem dorosłych.
Głowa kobiety spoczywała już na pniu: długie, kasztanowe włosy zakryty
twarz. %7łałował, że nie widzi jej oczu, wpatrzonych w czekający na nią, a
raczej na jej głowę, kosz.
- Nie podglądać teraz, chłopcy! - powtórzł Gilchrist.
Rozległ się stuk werbli, pojedynczy krzyk i ostrze spadło; potem
wrzask tłumu, kilka jęków, stęknięć i głowa potoczyła się. Szyja trysnęła
strumieniem krwi, który nie miał końca. Lał się, pokrył cały tłum i
chociaż Richard stal co najmniej pięćdziesiąt jardów od pnia, krew
uderzyła go w dłonie, przesączyła się przez palce, zalała mu twarz i oczy,
oślepiła; wargi miał lepkie i słone. Krzyknął...
- Obudz się, Dick! - powtórzył Monat. - Zbudz się? Dręczył cię jakiś
koszmar!
Burton usiadł, drżący i mokry. Roztarł ręce, dotknął twarzy. Były
wilgotne. Ale - od potu, nie od krwi. - Miałem sen - powiedział. - Jako
sześciolatek mieszkałem w Tours we Francji. Mój nauczyciel, Jolin
Gilchrist, zabrał mnie i mojego brata Edwarda na egzekucję kobiety, która
wytruła swoją rodzinę. To będzie przeżycie, powiedział. Byłem strasznie
podniecony i podglądałem przez palce, chociaż zakazał nam patrzeć na
ostatnie sekundy, kiedy ostrze gilotyny spada w dół. Ale patrzyłem. Nie
mogłem się powstrzymać. Pamiętam, że było mi trochę niedobrze, ale poza
tym ten ponury widok wcale na mnie nie podziałał. Miąłem wrażenie, że
oddzieliłem się od niego, jakbym widział wszystko przez grubą szybę. Jakby
to nie było rzeczywiste. Albo jakbym ja nie był rzeczywisty. Tak, że
naprawdę się nie przestraszyłem.
Monat zapalił papierosa z marihuany. Płomień dał dość światła, by
Burton dostrzegł, jak kręci głową.
- Co za barbarzyństwo. Chcesz powiedzieć, że nie tylko zabijaliście
swoich przestępców, ale ucinaliście im głowy? Publicznie? I do tego
pozwalaliście dzieciom na to patrzeć!
- W Anglli byli trochę bardziej humanitarni - stwierdził Burton. - Tam
wieszali.
- Francuzi przynajmniej pozwalali, by ludzie byli w pełni świadomi, że
przelewają krew swych przestępców - odparł Monat. - %7łe ta krew plami ich
ręce. Najwyrazniej jednak ten aspekt sprawy nikomu nie przyszedł do głowy.
Przynajmniej nie świadomie. A teraz, po ilu to latach? sześćdziesięciu
trzech? wypalasz trochę marihuany i znów przeżywasz zdarzenie, które, jak
uważałeś, nie miało na ciebie żadnego wpływu. Tyle, że jeszcze teraz
wzdrygasz się ze zgrozy. Wrzeszczałeś jak przerażone dziecko. Zareagowałeś
tak, jak powinieneś zareagować wtedy. Można uznać, że narkotyk usunął
głębokie zahamowania i odkrył grozę, zagrzebaną przez sześćdziesiąt trzy
lata.
- Być może - zgodził się Burton.
Z dali dobiegł głos gromu i błyskawica rozświetliła noc. Potem rozległ
się szum i uderzenia kropel o dach. Mniej więcej w tym samym czasie, koło
trzeciej nad ranem, padało także poprzedniej nocy. Deszcz zmienił się w
ulewę, ale dach był gęsty i nie przepuścił ani kropli. Trochę wody
przeciekło jednak pod tylną ścianą stojącą nieco wyżej rozlało się po
podłodze, ale to im nie przeszkadzało - posłania z trawy i liści miały po
dziesięć cali grubości.
Burton i Monat rozmawiali jeszcze z pół godziny, póki deszcz nie
ustał. Potem Cetańczyk zasnął. Kazz w ogóle się nie obudził. Burton nigdy
jeszcze nie czuł się tak samotny. Próbował usnąć, ale nie mógł. Bał się,
że powróci tamten koszmar. Po jakimś czasie wstał, wyszedł i ruszył w
stronę chaty, w której mieszkała Wilfreda. Poczuł dym tytoniowy zanim
jeszcze stanął w drzwiach. Koniec jej papierosa żarzył się w ciemności.
Dostrzegł jej sylwetkę, siedzącą na stosie trawy i liści.
- Witaj - powiedziała. - Czułam, że przyjdziesz.
- Chęć posiadania to instynkt - oświadczył Burton.
- Wątpię, czy człowiek ma taki instynkt - sprzeciwił się Frigate. - W [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • themoon.htw.pl
  •