[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w przyjaznym uśmiechu.
Miło mi pana poznać. Słyszałem o panu wiele dobrego.
Nie wątpię wymamrotał Charles.
177
Cudowne laboratorium powiedział Kittinger, wypuszczając dłoń Charle-
sa i rozglądając się po wywierających spore wrażenie wymyślnych urządzeniach.
Jego twarz pokraśniała jak u pięciolatka na widok bożonarodzeniowej choinki.
Mój Boże! Ultrawirówka Pearsona. Do tego. . . nie do wiary! Elektronowy mikro-
skop skaningowy firmy Dixon! Jak pan może opuszczać ten raj?
Ułatwiono mi to rzekł Charles, spoglądając na Ellen. Unikała jego spoj-
rzenia.
Pozwoli pan, że się rozejrzę? spytał entuzjastycznie doktor Kittinger.
Nie, nie pozwolę odparł cierpko Charles.
Ależ, Charles powiedziała Ellen. Doktor Kittinger nie jest niczemu
winien. Doktor Morrison zasugerował, żeby obejrzał laboratorium.
Nic a nic mnie to nie obchodzi uciął Charles. Jeszcze przez dwa dni
to moje laboratorium i nie życzę sobie, by się tu ktokolwiek szwendał. Ktokol-
wiek! podniósł głos.
Ellen cofnęła się błyskawicznie. Skinęła na doktora Kittingera i oboje wyszli
w pośpiechu.
Charles z rozmachem zatrzasnął za nimi drzwi. Przez chwilę stał z zaciśnięty-
mi pięściami. Uświadomił sobie, że teraz jest już całkowicie osamotniony. Zdawał
sobie sprawę, że nie było potrzeby zrażać do siebie Ellen ani swego następcy. Naj-
bardziej jednak martwił się tym, że o jego nieodpowiedzialnym zachowaniu bez
wątpienia dowie się dyrekcja, mogąca pozbawić go nawet tych dwóch dni, któ-
re dano mu na wyprowadzenie się z laboratorium. Stwierdził, że musi się zabrać
jak najszybciej do roboty. W istocie trzeba będzie przystąpić do realizacji planu
jeszcze tej nocy.
Ze zdwojonym zapałem wrócił do pracy i po godzinie wszystko, czego potrze-
bował, znalazło się w jednej szafce.
Założył wybrudzony płaszcz i zamknął za sobą drzwi. Mijając pannę An-
drews, celowo powiedział jej Cześć i zapowiedział, że niedługo wróci. Jeśli
recepcjonistka składała doniesienia Ibanezowi, nie chciał, by powiadomiła go, że
Martel opuszcza instytut na dłużej.
Było już po trzeciej i bostoński ruch osiągał gorączkowe nasilenie. Charles
znalazł się pośród wielu kierowców ryzykujących życie, byle tylko dostać się na
autostradę międzystanową nr 93, zanim ruch utknie między Memorial i Storrow
Drive.
W końcu zaparkował na River Plaza przy oddziale Pierwszego Banku Naro-
dowego. Wiceprezesa, którego Charles przelotnie poznał, nie było, przyjęła go
w zastępstwie młoda kobieta. Zdawał sobie sprawę, że przygląda się podejrzliwie
jego brudnemu ubraniu i półtoradobowej szczecinie.
Uspokoił ją słowami:
Jestem naukowcem. Zawsze ubieramy się trochę. . . Z rozmysłem nie
dokończył zdania.
178
Urzędniczka pokiwała głową ze zrozumieniem, lecz dłuższą chwilę porów-
nywała jego twarz z fotografią w prawie jazdy wydanym w stanie New Jersey.
W końcu upewniwszy się co do tożsamości Charlesa, spytała go, czy życzy sobie
czek. Prosił o gotówkę.
Gotówkę? Nieco zaskoczona, urzędniczka przeprosiła go i zniknęła
w gabinecie w głębi, by połączyć się telefonicznie z zastępcą dyrektora oddziału
banku. Wróciła niosąc trzydzieści nowych banknotów studolarowych.
Następnie pojechał do dzielnicy handlowej za sklepami firmowymi Filene
i Jordan Marsh. Zaparkowawszy nieprawidłowo i zostawiwszy włączone miga-
cze, przebiegł do sklepu ze sprzętem sportowym, w którym go znano, i kupił sto
sztuk, nabojów ze śrutem grubości ekspres dwa, kalibru dwanaście do swojej du-
beltówki.
Na co to panu? spytał dobrodusznie, sprzedawca.
Na kaczki. Charles miał nadzieję, że jego ton nie zachęca do dalszej
rozmowy.
To chyba czwórka czy piątka byłaby odpowiedniejsza zauważył sprze-
dawca.
Chcę dwójkę powiedział lakonicznie Charles.
Wie pan, że to nie sezon na kaczki.
Tak, wiem.
Zapłacił za naboje nową studolarówką.
Wrócił do samochodu i ruszył zatłoczonymi bostońskimi ulicami z powrotem.
Po drodze zatrzymał się na rogu Charles i Cambridge Street, na wysepce przed
Bostońskim Muzeum Sztuk Pięknych. Nie zważając na grozbę mandatu, zadowo-
lił się jedynie pozostawieniem włączonych migaczy.
Przebiegł do wielkiej otwartej przez dwadzieścia cztery godziny na dobę ap-
teki ulokowanej w cieniu Szpitala Ogólnego Massachusetts. Bywał tu w czasach,
gdy był jeszcze praktykującym lekarzem, poznano go jednak i pamiętano jego
nazwisko.
Chcę uzupełnić moją czarną walizeczkę powiedział Charles, poprosiw-
szy o trochę formularzy. Wypisał recepty na morfinę, dolargan, ksylokainę, ben-
zhydraminę, adrenalinę, enkorton, perkodan, walium w ampułkach, płyny do wle-
wów kroplowych, strzykawki i przewody do kroplówek.
Sprzedawca wziął od niego zamówienie i gwizdnął.
Mój Boże, na to będzie nań potrzebował całej walizy, doktorze.
Charles zaśmiał się krótko, jak gdyby docenił dowcip, i zapłacił studolarowym
banknotem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]