[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kogoś twojego kalibru? Przyznaj, że istnieje taka możliwość i na tym zakończy-
my.
Hugi spojrzał na mnie wrogo, skoczył w powietrze i odleciał. Może chciał
zajrzeć do podręcznika.
Zahuczał grom. Wstałem i ruszyłem dalej. Musiałem utrzymywać dystans.
Trakt zwężał się i rozszerzał kilkakrotnie, wreszcie zniknął zupełnie. Wędru-
jąc po żwirowej równinie, czułem się coraz bardziej przygnębiony. Wlokłem się,
próbując utrzymać na właściwym kursie psychiczny kompas. Niemal z ulgą wi-
tałem odgłosy burzy, gdyż pozwalały przynajmniej z grubsza określić, gdzie jest
północ. Naturalnie, w tej mgle trudno było stwierdzić cokolwiek dokładnie, więc
nie byłem całkiem pewny. A gromy huczały coraz głośniej. . . Szlag.
. . . Wciąż rozpaczałem po śmierci Gwiazdy i niepokoiła mnie teoria darem-
ności Hugiego. Stanowczo nie był to dla mnie dobry dzień. Istniała duża szansa,
że jeśli wkrótce nie wpadnę w zasadzkę któregoś z bezimiennych mieszkańeów
tej mrocznej krainy, będę się tułał, aż stracę resztkę sił albo dogoni mnie burza.
Nie wiedziałem, czy uda mi się uciszyć ją po raz drugi. Zaczynałem w to wątpić.
Próbowałem Klejnotem rozproszyć mgłę, lecz jego działanie było chyba osła-
bione. Może przez moją ospałość. Potrafiłem oczyścić niewielki obszar, ale przy
tym tempie podróży mijałem go szybko. Moje wyczucie Cienia stępiło się w tym
miejscu, które w jakiś sposób zdawało się samą istotą Cienia.
Smutne. Przyjemnie byłoby odejść jak w operze: w wielkim, wagnerowskim
finale pod niezwykłym niebem, w walce z godnymi przeciwnikami, zamiast pętać
się tak we mgle po pustkowiu.
Minąłem skałę, która wydawała się znajoma. Czy to możliwe, że chodzę
65
w kółko? To często się zdarza ludziom całkowicie zagubionym. Nasłuchiwałem
gromu, by zorientować się w kierunkach. Jak na złość panowała cisza. Podsze-
dłem do skały, usiadłem i oparłem się o nią plecami. Taka wędrówka nie ma sen-
su. Zaczekam chwilę, aż usłyszę grzmot. Wyjąłem Atuty. Tato uprzedzał, że nie
będą tu działać, ale i tak nie miałem nic lepszego do roboty.
Jeden po drugim obejrzałem je wszystkie, próbowałem nawiązać kontakt
z każdym prócz Branda i Caine a. Nic. Tato miał rację: Atuty utraciły znajomy
chłód. Przetasowałem całą talię i powróżyłem sobie, wprost na piasku. Otrzyma-
łem jakiś zupełnie niemożliwy odczyt przyszłości i schowałem karty. Oparłem
się wygodniej i pomyślałem, że chciałbym mieć trochę wody. Przez długą chwilę
nasłuchiwałem odgłosów burzy. Kilka razy zahuczał grom, ale zupełnie bezkie-
runkowo. Atuty sprawiły, że zacząłem wspominać rodzinę. Byli już na miejscu
 gdziekolwiek to miejsce leżało  i czekali na mnie. Po co czekali? Niosłem
Klejnot. W jakim celu? Z początku sądziłem, że jego moc będzie wykorzysta-
na podczas starcia. Jeśli tak, i jeśli rzeczywiście byłem jedyną osobą, która mo-
gła jej użyć, to sytuacja nie wyglądała najlepiej. Pomyślałem wtedy o Amberze;
wstrząsnęły mną wyrzuty sumienia i pewnego rodzaju trwoga. Amber nie może
się skończyć, nigdy. Musi być jakiś sposób, by odepchnąć Chaos. . .
Odrzuciłem kamyk, którym się bawiłem. Poleciał bardzo powoli.
Klejnot. Znowu to spowolnienie. . .
Pobrałem więcej energii i kamyk wystrzelił nagle.
Miałem wrażenie, że zaledwie przed chwilą odnawiałem siły za pomocą Klej-
notu. Taka kuracja pomagała wprawdzie mięśniom, ale umysł wciąż pozostawał
otumaniony. Potrzebowałem snu. . . z dużą liczbą snów szybkich.
Kiedy odpocznę, okolica może się okazać o wiele mniej niesamowita.
Jak blisko celu się znalazłem? Czy leżał zaraz za następnym górskim łańcu-
chem, czy nieskończenie dalej?
I jaką miałem szansę wyprzedzenia burzy, niezależnie od odległości? A pozo-
stali? Przypuśćmy, że bitwa już się rozegrała i przegraliśmy. Miałem wizje, jak to
przybywam za pózno i mogę już tylko kopać groby. . . Kości i dyskusje z samym
sobą, Chaos. . .
I gdzie się podziała ta cholerna czarna droga akurat teraz, kiedy mogła się na
coś przydać? Gdybym ją znalazł, mógłbym podążyć wzdłuż niej. Miałem prze-
czucie, że przebiega gdzieś z lewej strony. . .
Znów sięgnąłem przez Klejnot, rozpędziłem mgłę, odepchnąłem ją. . . Nic. . .
Kształt? Coś się poruszyło?
Jakieś zwierzę, może duży pies, przebiegło, by pozostać we mgle. Czyżby
mnie tropił?
Klejnot pulsował światłem, gdy odsuwałem mgłę jeszcze dalej. Odsłonięte
zwierzę otrząsnęło się jakby, po czym ruszyło wprost ku mnie.
Rozdział 8
Wstałem, kiedy się zbliżył. Teraz. widziałem, że to duży okaz szakala. Patrzył
mi w oczy.
 Przyszedłeś trochę za wcześnie  powiedziałem.  Tylko odpoczywam.
Zachichotał.
 Przyszedłem, by spojrzeć na księcia Amberu  oznajmił.  Cokolwiek
ponadto byłoby dodatkową premią.
Zachichotał znowu. Ja też.
 Niech zatem twe oczy ucztują. Cokolwiek ponadto, a przekonasz się, że
wypocząłem w dostatecznym stopniu.
 Nie, nie  zapewnił szakal.  Jestem fanem rodu Amberu. Chaosu także.
Pociąga mnie królewska krew, książę Chaosu. I konflikt.
 Nadałeś mi obcy tytuł. Moje powiązania z Dworcami Chaosu są jedynie
kwestią genealogii.
 Myślę o obrazach Amberu przenikających cienie Chaosu. Myślę o falach
Chaosu zalewających obrazy Amberu. Przecież w samym sercu porządku, jaki
reprezentuje Amber, tkwi rodzina niezwykłe chaotyczna. Podobnie ród Chaosu
jest poważny i spokojny. Istnieją związki między wami, tak jak istnieją konflikty.
 W tej chwili  stwierdziłem  nie interesują mnie wyszukane paradoksy
ani zabawy z terminologią. Próbuję dostać się do Dworców Chaosu. Znasz drogę?
 Tak  potwierdził szakal.  To niezbyt daleko stąd, lotem padlinożercy.
Chodz, wyprowadzę cię na właściwy kierunek.
Odwrócił się i ruszył przed siebie. Poszedłem za nim.
 Czy nie idę za szybko? Wyglądasz na zmęczonego.
 Nie. Nie zwalniaj. To pewnie za tą doliną. Zgadza się?
 Tak. Jest tam tunel.
Szedłem za nim po piachu, żwirze i suchej, twardej ziemi. Nic nie rosło do-
okoła. Mgła przerzedziła się i przybrała zielony odcień. Uznałem, że to kolejna
sztuczka tego pasiastego nieba.
 Daleko jeszcze?  zawołałem po pewnym czasie.
 Już całkiem blisko  odpowiedział.  Zmęczyłeś się? Chcesz odpocząć?
67
Obejrzał się. W zielonkawym blasku jego brzydki pysk wyglądał jeszcze bar-
dziej upiornie. Potrzebowałem jednak przewodnika. I szliśmy pod górę, a tak chy-
ba być powinno.
 Czy można gdzieś tu w pobliżu znalezć wodę?  spytałem.
 Nie. Musielibyśmy cofnąć się spory kawałek.
 Rezygnuję. Nie mam czasu.
Wzruszył łopatkami, zaśmiał się i poszedł dalej. Mgła zrzedła jeszcze bardziej
i spostrzegłem, że wkraczamy w pasmo niewysokich wzgórz. Wspierając się na
lasce, dotrzymywałem kroku szakalowi.
Wspinaliśmy się przez mniej więcej pół godziny. Trasa była coraz bardziej
kamienista i coraz bardziej stroma. Oddychałem ciężko.
 Zaczekaj!  krzyknąłem.  Muszę odpocząć. Mówiłeś, że to niedaleko.
 Przepraszam.  Zatrzymał się.  Wybacz mi ten szakalocentryzm. Oce-
niałem dystans miarą mojego normalnego tempa. Popełniłem błąd, ale teraz na-
prawdę jesteśmy prawie na miejscu. Przejście jest między tymi skałami przed
nami. Może tam odpoczniemy?
 Dobrze  zgodziłem się i ruszyłem znowu.
Wkrótce stanęliśmy u skalnej ściany i pojąłem, że to podnóże góry. Wymijając
leżące wokół kamienne odłamki, dotarliśmy do otworu, który prowadził z powro-
tem w ciemność. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • themoon.htw.pl
  •