[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niego i nie musi się nimi dzielić. Gdy ciągle jeszcze panowała noc, Olpey
uciekł, biegnąc po jednym z konarów, które stały się ścieżkami dzieci. Nie
wiedzieliśmy dokąd.
Kiedy ranek w końcu przedarł się przez przesłaniające niebo gałęzie, Chellia
i ja poszłyśmy za Petrusem przez las do tej wieży-kopca. Retyo i Tremartin
towarzyszyli nam, a mały Carlmin nie chciał zostać z dziewczynkami Chellii.
Ujrzałam kwadratowy kopiec wystający z bagna i odwaga mnie opuściła. Nie
chciałam jednak, żeby Retyo uważał mnie za tchórza, więc zmusiłam się, by iść
dalej.
Szczyt wieży był gęsto obrośnięty mchem i spowity pnączami, a mimo to
miał zbyt regularny kształt, żeby zlać się z dżunglą. Na jednym z boków
chłopcy odsunęli pnącza i mech, odsłaniając okno w kamiennej ścianie. Retyo
zapalił pochodnię, którą przyniósł ze sobą, po czym gęsiego ostrożnie
weszliśmy do środka. Roślinność zapuściła do tego pomieszczenia wąsy
i korzenie. Na brudnej podłodze widać było błotniste ślady stóp chłopców.
Podejrzewałam, że obaj badali to miejsce znacznie dłużej, niż Petrus był
skłonny przyznać. W rogu pokoju stała rama łóżka przyozdobiona skrawkami
tkaniny. Z zasłon owady i myszy zrobiły wiszące strzępy.
27
Mimo półmroku i zniszczeń widać było w tym pokoju ślady dawnego
piękna. Chwyciłam kawałek przegniłej zasłony i zeskrobałam nalot z fryzu,
wzniecając chmurę kurzu. Zdumienie powstrzymało kaszel. Moja artystyczna
dusza odżyła na widok pięknie ukształtowanych i pomalowanych kafelków oraz
delikatnych barw, które odsłoniłam. Ale moje matczyne serce zamarło na widok
tego, co się ukazało. Postaci były wysokie i szczupłe, ludzie przedstawieni jako
patykowate owady. Mimo to nie uważałam, że to zarozumialstwo artysty.
Niektórzy trzymali coś, co mogło być instrumentami muzycznymi lub bronią.
Nie potrafiliśmy tego ocenić. W tle pracownicy doglądali zagonu trzciny przy
rzece jak rolnicy zbierający plony z pola. Kobieta we wspaniałym złotym fotelu
górowała nad tym wszystkim i wydawała się zadowolona. Twarz miała surową,
a jednak życzliwą; czułam, jakbym widziała ją już wcześniej. Przyglądałabym
się dłużej, ale Chellia zażądała, żebyśmy szukali jej syna.
Z surowością, której nie czułam, kazałam Petrusowi pokazać, gdzie się
bawili. Zbladł, gdy zrozumiał, że domyśliłam się prawdy, ale poprowadził nas.
Opuściliśmy alkierz krótkimi, biegnącymi w dół schodami. Na podeście
w dwóch oknach były grube szyby, ale gdy Retyo przysunął do jednego z nich
pochodnię, oświetliła długie, białe robaki przeciskające się w wilgotnej ziemi.
Nie wiem, jak szkło mogło wytrzymać jej napór. Weszliśmy do szerokiego holu.
Pod naszymi stopami dywany rozpadały się na wilgotne nitki. Mijaliśmy drzwi,
niektóre zamknięte, i inne sklepione przejścia z rozdziawionymi, mrocznymi
paszczami, ale Petrus prowadził nas dalej. W końcu dotarliśmy do szczytu
schodów, dużo bardziej okazałych niż pierwsze. Gdy schodziliśmy tymi
otwartymi schodami w krąg ciemności, byłam wdzięczna, że mam Retyo
u swego boku. Jego spokój dodał mi odwagi. Starożytny chłód kamienia
przenikał przez moje znoszone buty i wspinał się po nogach do kręgosłupa,
jakby zmierzał do serca. Pochodnia oświetlała niewiele więcej niż nasze
przestraszone twarze, szepty cichły, wzbudzając upiorne echa. Minęliśmy jeden
podest, potem drugi, a Petrus ani się nie odezwał, ani nie zawahał, prowadząc
nas w dół. Czułam się, jakbym weszła w paszczę jakiejś wielkiej bestii i teraz
schodziła do jej trzewi.
Gdy w końcu dotarliśmy do dna, jedna pochodnia nie była w stanie
rozproszyć otaczającej nas czerni. Płomień migotał w przepływającym
powietrzu dużo większej komnaty. Mimo półmroku wiedziałam, że
w porównaniu z tym pomieszczeniem wielka sala balowa w pałacu Satrapy
wydawałaby się mała. Powoli posuwałam się po omacku naprzód, gdy nagle
Carlmin bez strachu oddalił się ode mnie i opuścił krąg światła. Zawołałam go,
ale jedyną odpowiedzią był pospieszny tupot jego kroków. Och, biegnijmy za
nim! poprosiłam Retyo, lecz gdy ruszył, pomieszczenie niespodziewanie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]