[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tahnijskie okręty wypuszczano ze stoczni i przydzielano do grup bojowych. Cywile na Heath
zdążyli się już przyzwyczaić do godziny policyjnej i zakupów na kartki.
Na Cavite panowała dokładnie odwrotna sytuacja. Sten odnosił wrażenie, że admirał van
Doorman, jego oficerowie i marynarze, z każdym dniem bardziej zagłębiali się w świat urojeń.
Doorman urządzał coraz wystawniejsze przyjęcia. W porównaniu z ludzmi Stena, inni marynarze
byli niezwykle niechlujni i niedbali.
Ale owe czasy w retrospekcji należało uznać za złote.
Dla Stena bardzo liczył się romans z Brijit. Związek ten stanowił jednak tylko fragment
większej całości.
Stosunki z Wildem także układały się doskonale. Przemytnik okazał się bardzo rzetelnym
partnerem. Sten doszedł do wniosku, że cała załoga fregat jada teraz lepiej, niż gdyby przydzielono
ją do służby na imperialnym dworze. Po raz pierwszy w życiu komandor zaczął się martwić, że
utyje.
Dochodził jeszcze jeden czynnik - ani Sten ani Alex nie spodziewali się, że ich dziwaczna
załoga nie będzie sprawiała żadnych kłopotów. Nawet porucznik Estill świetnie dopasował się do
reszty. Kilka niewielkich problemów, które parokrotnie zaistniały, Kilgour rozwiązywał na
poczekaniu. Szkot traktował flotyllę jak majster swój warsztat.
Ale prawdziwym powodem do uznania owych czasów za złote, było to, że cztery fregaty i ich
załogi sumiennie wykonywały powierzone zadania - i nikt do nich nie strzelał.
Sten, w miarę możliwości, trzymał swoje okręty z dala od Cavite. Gdy należało przeprowadzić
generalny remont, pakował monterów jak sardynki, wraz z danym pojazdem wywoził ich gdzieś na
opustoszałą planetę z plażami i tam kazał pracować. Na Cavite przeglądy uważano za koszmar. I
nikt w bazie marynarki nie mógł zrozumieć, dlaczego mechanicy oraz inni specjaliści wracali z
wypraw naprawczych opaleni na brąz, szczęśliwi i uśmiechnięci od ucha do ucha.
Sten był urodzonym pilotem. Wcześniej, najwięcej radości sprawiały mu niskie loty, gdyż
odczuwał pęd i widział, jak wszystko ze świstem zostaje w tyle, za maszyną. Teraz, w trakcie
długich wacht odkrył nową przyjemność.
Fregaty wisiały w próżni przez długie godziny, korygując mapy gwiezdne, prowadząc
obserwację, śledząc ruchy tahnijskich statków i okrętów, namierzając wysunięte placówki
przeciwnika. Zdawałoby się, że trudno o bardziej nużące zajęcie.
Ale Sten wcale się nie nudził. Alex dokonał pewnych zmian w jednym z pocisków klasy
Goblin na Gamble . Usunął głowicę bojową i zastąpił ją dodatkowymi zbiornikami paliwa.
Na tym polegała rozrywka Stena: wkładał hełm wirtualny i żeglował swoim Goblinem w
przestrzeni. Wiedział, że dół i góra są fałszywymi analogiami tworzonymi przez komputer, że
żar pobliskiego słońca, czy zimno bijące z planety lodowej, to złudzenia. Mimo to rozkoszował się
taką podróżą. Widział w tym urzeczywistnienie marzenia ludzkości o lataniu. Było to nawet lepsze
od realnego szybowania, gdyż przez cały czas bezpiecznie siedziało się na pokładzie.
Mijały dni, zmieniały się wachty. Sten często sprawdzał czas na pokładowym logu. Gdyby
skończył się dopływ zaopatrzenia, mogliby na zawsze zostać w przestrzeni, poza zasięgiem
jakiejkolwiek pomocy.
Właśnie podczas takiego trwania w przestrzeni Sten po raz pierwszy spotkał Forez , a po raz
drugi admirała Deskę.
Kelly i Gamble próbowały określić trajektorię strumienia meteorów. Porucznik Sekka
utrzymywał, że pochodzą one z wybuchu pojedynczej planety. Zdaniem Stena fakt, że głazy są
większe od przeciętnych meteorów, o niczym nie przesądza. Nieco rozbawiony, zarządził
prześledzenie ich drogi.
Syrena alarmowa przyniosła kres tym igraszkom. Alex i Sten na Gamble , a Sekka na
Kelly wpatrywali się w ekrany komputerów.
- Co my tu mamy? - odezwał się wreszcie Kilgour. - To największy okręt, jaki w życiu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]