[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Gdzie jest swój sztylet? - spytała słabym głosem. Miał go za pasem, gdy opuszczali
Gastonbury.
Musiałem go zgubić - odparł, nie upewniwszy się nawet, że nie ma sztyletu.
- Co ty zrobiłeś, Davey? - Jej głos rwał się pod wpływem przerażenia i bólu. - O Boże,
powiedz mi prawdę, zabiłeś go?
- A ja cię nic nie obchodzę? Zobacz tylko, co on mi zrobił.
Zabiłeś go! Boże, ukarz mnie! - Rzuciła się do koni. Pobiegł za nią.
- Zrobiłem to dla ciebie. Prawie już się uwolnił z więzów. Pojechałby za tobą i
zatrzymał cię, Rosamund.
- Nie wymawiaj mojego imienia! - krzyknęła histerycznie. - Jestem twoją panią!
Zwracaj się do mnie, jak na sługę przystało! A teraz zejdz mi z drogi! Precz! Nie dotykaj
mnie! Chwycił przy pysku klacz, której chciała dosiąść.
- Dokąd chcesz jechać? Aódz za chwilę przybije do brzegu. Uspokój się i przemyśl
wszystko od początku.
- Jadę do niego.
- Nie, Rosamund, nigdzie nie pojedziesz. - Narastał w nim gniew. - Rzuciłem dla
ciebie wszystko, całą swoją przyszłość podporządkowałem twojemu marzeniu, a ty tak mi się
odwdzięczasz? Przysięgam, jeśli tam wrócisz, nie będziesz już mogła liczyć na moją pomoc.
Spojrzała nań z wysokości końskiego grzbietu.
- Zatrzymaj łódz. Jeśli zastanę go martwego, wrócę w ciągu kilku godzin. Jeśli
natomiast Agravar jest tylko ranny, zrobię wszystko, by przeżył. Staraj się jak najdłużej
przytrzymać łódz.
Chciał coś powiedzieć, lecz ona ścisnęła już konia piętami i popędziła leśnym duktem.
ROZDZIAA DZIEWITNASTY
Zmiech Agravara odbił się kilkakrotnym echem od ścian dawnej świątyni i ścichł
porwany wpadającym tu wiatrem. Nie było w nim śladu wesołości, a jednak ponawiał się w
krótkich odstępach do momentu, gdy Agravar uświadomił sobie ze zgrozą, że płacze.
Czuł się dziwnie. Jego umysł pracował prawie normalnie, jednak ciała jakby nie było.
Nie dochodziły z niego rudne sygnały, żadnego bólu, zimna czy ciepła. A jednak wiedział, że
ma gorączkę, bo głowa zachowywała się niczym rzucona na wodę tykwa. Stracił mnóstwo
krwi, a rana zaczynała się paskudzić. Nie wróżyło to najlepiej.
Pomyślał o Rosamund. Były dwie młode niewiasty o tym imieniu. Od dawna to
wyczuwał. Jedna szła ku niemu, bo był jej miły, druga się oddalała, bo lękała się go, tak jak
lękała się wszystkiego. Ta druga zostawiła go na pewną śmierć. Bo oto nadchodził jego kres.
Znów zakipiał w nim śmiech, wstrząsając całym ciałem. Był wczesny poranek i po
kątach kłębiły się cienie, przybierając już to zwierzęce, już to ludzkie kształty. Agravar
balansował na pograniczu jawy i snu. Czasem miał wrażenie, że płynie, a czasem, że leci w
przepaść. Mimo całej swej ogromnej siły, nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą. Jego członki
zdawały się blokami kamienia.
- To ty, matko? - spytał, widząc sunącą ku niemu niewieścią postać. Nie zareagowała
Kroczyła dumnie z wysoko uniesioną głową, niczym jakaś królowa. Przeszła obok, nawet nie
rzuciwszy okiem. W grancie rzeczy rad był z tego. Bał się nienawiści w jej oczach. Od kiedy
pamiętał, zawsze ją dostrzegał, gdy kierowała na niego swoje spojrzenie.
Wszystko było nieostre i rozproszone. Zacisnął powieki , przyzywając sen. I ten
nadleciał pod postacią sowy, polującej na biedną polną mysz. Ptak porwał go w swe szpony i
rzucił do domu ojca. Przy długim stole siedzieli mężczyzni, chłopy potężne, brodate, o
dzikich spojrzeniach. Pili, śpiewając sprośne pieśni. Wrócili właśnie z udanej wyprawy i
świętowali swój szczęśliwy powrót. Był tam również Lucien, cierpiący wszystkie poniżenia
związane z losem niewolnika. Jego pan, a ojciec Agravara, znany był ze swego okrucieństwa.
Agravar uniósł do ust kufel z piwem i wtedy napotkał wzrok Luciena. Oczy tamtego
mówiły, że nadeszła sposobna chwila. Dzisiejszej nocy Hendron ma zakończyć swój zbójecki
żywot.
Podeszli razem, uzbrojeni w sztylety i gotowi na wszystko. Hendron był już ślepawy.
Od nadmiaru spożytych trunków miał czerwony bulwiasty nos. Jego masywny, wypukły tors
spryskany był wymiocinami.
- Ojcze - rzekł Agravar.
Hendron spojrzał swymi zamglonymi, strasznymi oczami. Siedziała przy nim
niewiasta. Jej obfite piersi wylewały się z ciasnego gorsetu. Patrzyła na swego pana niczym
wierny pies. Powodowana chciwością, udatnie odgrywała rolę nałożnicy. Pan nagradzał jej
starania. Ostatnio podarował jej wielki rubin, który czerwienił się w przełęczy jej biustu.
Lucien chwycił kobietę za włosy i odciągnął na bok. Agravar rzucił się od tyłu na
wikinga, opasując mu szyję ramieniem i dusząc. Hendronowi oczy wylazły z orbit. Wtedy
doskoczył Lucien i przyłożył ostrze sztyletu do jego piersi w okolicy serca.
Umilkły pijackie śpiewy. W nagłej ciszy dał się słyszeć głos Luciena:
- Zwróć mi wolność.
Hendron spojrzał na sztylet, następnie na Luciena, na koniec zaś na Agravara.
- Każę was obydwóch obedrzeć żywcem ze skóry. Będziecie jeszcze żyli, a już wasze
wnętrzności będą żarły psy. Będziecie błagali o śmierć.
Nikt się nie ruszył. Ludzie Hendrona patrzyli z zaciekawieniem, lecz żaden się nie
wtrącił.
Agravar puścił ojca. Nagle zapragnął wytrzeć skalane ręce. Zresztą czuł się cały
zbrukany i splugawiony. - Uwolnij mnie, a będziesz żył - powtórzył Lucien.
- Nie doczekasz się tego, parszywy psie. Pozostaje ci więc mnie zabić. Ale nie zrobisz
tego, bo brak ci odwagi. Wy, Anglicy, nie macie ikry. Brak wam kłów i pazurów. Jesteście
[ Pobierz całość w formacie PDF ]