[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Albo sprężyny - ciągnął grafik, rozpędzając się w twórczym natchnieniu. - Ciasno
zwinięte, prztykną zabezpieczeniem i sprężyna wyskoczy...
- Rąbnie w oko rozmówcę...
- No więc właśnie, rozmówcę! - gorączkował się socjolog. - Przewidujemy, o ile wiem,
porozumienie... Na bazie, jak zrozumiałem, matematyki, no, nie ustnie przecież! Rysunkowo! Jak
zdołamy rysować, nie dysponując ręką?!
Grafik dał spokój sprężynom, które już mu się zaczęły podobać, i zastanowił się. Obejrzał
w skupieniu satyryka, pociągnął za łapę i pomacał dętki.
- Dobra - zgodził się wspaniałomyślnie. - Wysuniemy do łokcia. Mam myśl! Rura będzie
potrzebna, taka do piecyka.
- W porządku, to się skombinuje - zapewnił sekretarz redakcji. - Z tym powietrzem co...?
- Można to trochę udoskonalić - odparł z godnością doradca do spraw technicznych. -
Mikrofon z przodu, kawałek z lewej, a dziury z tyłu, z prawej strony. W celu oddychania
będziesz odwracał głowę w prawo, a w celu ględzenia w lewo. Jedyny problem to nie pomylić
kierunków, średnio inteligentny człowiek potrafi chyba tyle zapamiętać?
- I skurcz szyi masz gwarantowany - zapewnił jadowicie satyryk, jedyny, który zbadał
urządzenie doświadczalnie.
- Na wszelki wypadek ja bym tam dał coś jeszcze - powiedział fotoreporter. - Jakiś
przewód. Wiecie, taką rurę jak od maski gazowej, pustą w środku, albo taką dla nurków. Mały
odcinek, umieścić z przodu, powietrze będzie przez nią dochodziło swoją drogą i nawet zrobi się
przewiew. A głos nie wyjdzie.
Doradca do spraw technicznych nie był człowiekiem zawistnym, pochwalił pomysł i
zobowiązał się dokonać korekty urządzenia. W trakcie dalszej dyskusji odkryto następny kłopot,
ponieważ sposób poruszania się satyryka obudził nowe wątpliwości.
Plany imprezy przewidywały wyjście z pojazdu i ewentualny kontakt z ludnością, być
może niewielki spacer po garwolińskim rynku, następnie zaś powrót do helikoptera. Stojący
nieruchomo satyryk robił doskonałe wrażenie, kiedy jednak na polecenie sekretarza redakcji
usiłował uczynić kilka kroków, natychmiast przydeptał sobie klabzdrowate łapy. Spętane
dętkami nogi miały bardzo ograniczoną zdolność ruchu.
- Rusz najpierw tę nogę, która jest na górze - poradził fotoreporter. - A potem tę spod
spodu.
- Kiedy nie widzę, która jest na górze...
- To wyczuj! No co, do cholery, na nartach nie umiesz jezdzić?
- Umiem, jołopie! A ty umiesz?
- No pewnie!
- To ja cię chcę widzieć, jak zjeżdżasz na tym z Kasprowego!
- A czy tobie ktoś każe zjeżdżać z Kasprowego?! Przestawiajże te kopyta jakoś po
kolei...!
Osobiście zainteresowany grafik znów zgłosił gotowość dokonania drobnej korekty.
Możliwość poruszania nogami okazała się przy chodzeniu jednak niezbędna. Niezależnie od
zaproponowanych zmian sekretarz redakcji zawyrokował, iż kosmonauci powinni nabrać
wprawy, wszyscy zatem, wyznaczeni na członków załogi, odbędą kilka przechadzek po budynku
redakcji, przybrani w kompletne stroje z hełmami włącznie. wiczenia, rzecz oczywista,
przeprowadzone zostaną w nocy, na początku tygodnia, kiedy nikt się tu nie pałęta.
Kategoryczny protest satyryka, który stanowczo odmówił zgody na trening w hermetycznie
zamkniętym nakryciu głowy, zmusił cały zespół do przesunięcia prób na odrobinę dalszy termin.
Dobrowolna deklaracja socjologa znakomicie uprościła sprawę typowania zaziemskich
istot. Helikopter od wojska był sześcioosobowy, zwiększona dętkami kubatura jednostki nie
pozwalała na wykorzystanie go w pełni, poprzestano zatem na pięciu istotach. Jedną z nich
musiał być pilot, drugą koniecznie chciał być socjolog. Sekretarz redakcji i fotoreporter odpadli
od razu, sekretarzowi bowiem, jako reżyserowi widowiska, nie należało ograniczać swobody
działania, fotoreporter zaś uparł się bezwzględnie przy zdobyciu materiału fotograficznego w
tłumie na zewnątrz. %7łądania jego zastały uwzględnione i w charakterze pozostałych trzech
przybyszów z innej planety zgodzili się wystąpić doradca do spraw technicznych, satyryk i
grafik. Udziału grafika satyryk domagał się ze szczególną gwałtownością.
- Sam wymyślił to ubranko, nie? To niech teraz w nim pochodzi...
Strój astronauty już z niego zdjęto. Doznał ulgi tak wielkiej, że dobrowolnie przyrządził
dla wszystkich kawę i dołożył do niej skromną piersiówkę, wypatrzoną nieco wcześniej w
gabinecie naczelnego wśród lektur ideologicznych. Wykorzystał spostrzeżenie bez najmniejszych
wyrzutów sumienia.
- Panowie - wtrącił się nieśmiało socjolog, przerywając ustalanie harmonogramu
poczynań. - Ale ja mam jeszcze jeden problem. Ja bym chciał, w ogóle w Ośrodku byśmy chcieli,
telewizję...
- Telewizję? Co pan...?
- Telewizję. Ja rozumiem, pan będzie robił zdjęcia, ale, panowie, to za mało! To jest
okazja, te rzeczy trzeba nagrać, nakręcić, utrwalić! Musi być telewizja i kronika filmowa,
przecież to będą bezcenne materiały!
- Niby racja - przyznał z lekkim zakłopotaniem fotoreporter. - Ale jak do Garwolina zjadą
telewizja i kronika filmowa i ustawią się na rynku, to już mowy nie ma o kamuflażu...
- A kto powiedział, że muszą stać na rynku? - spytał sekretarz redakcji w nagłym
przypływie bystrości umysłu. - Od tego się zaczyna, że o niczym nie mają prawa wiedzieć,
powinni się tam znalezć przypadkiem. To można załatwić, zwabi się ich pod byle jakim
pretekstem i upchnie gdzieś blisko w lesie. Zdążą podjechać na rynek, ktoś ich podstępnie
zawiadomi i trzeba tylko tak wycyrklować, żeby nadjechali zaraz po wylądowaniu, a nie, broń
Boże, przed.
- Pod jakim pretekstem? - zainteresował się podejrzliwie satyryk.
Sekretarz redakcji popatrzył na niego z głębokim zgorszeniem.
- Stępiałeś całkiem? A kaczka to co? Mało głupot wymyślamy...?
- Zwłoki, skarb albo orgia w najbliższej szopie - ^proponował grafik. - Orgia najlepsza...
- Wszystko razem - skorygował sekretarz redakcji. - Sama orgia to tylko w trakcie, a nie
będziemy jej przecież organizowali, nie mam akurat głowy do tego. Melina i mienie z kradzieży,
można skombinować jaką ofiarę gwałtu...
- I nich tam lata między drzewami albo dookoła szopy, żeby jej nie mogli złapać -
podsunął z ożywieniem satyryk, w którym już odezwała się, ogłuszona przedtem rolą modela,
dusza dziennikarska. - Załóżmy, że była związana, ktoś ją uwolnił ledwo co...
- List do nich...
- Puknij się. Kto u nich czyta listy?! Telefonicznie albo osobiście. Parę osób znamy,
wytypujemy odpowiednich, bo większości by się nie chciało. To jeszcze trzeba rozważyć, mamy
trochę czasu...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]