[ Pobierz całość w formacie PDF ]

głosem opisał niezrozumiałe wydarzenie, podkreślając niezręczność swojej sytuacji. Wszyscy
okazali zainteresowanie i niepokój.
- Znaczy co, pożyczyłeś i musisz oddać?
- No właśnie. I nie wiem co zrobić.
- Pewnie, że w takim stanie oddawać nie możesz...
- Trzeba chyba odkupić, nie?
- No zaraz, czekajcie - zreflektował się Janusz. - Ale to przecież samo się nie podarło?
Jak pożyczałeś, było w całości?
- Nawet niezle wyglądało. Chociaż widać było, że używane.
- No więc jak? Ktoś przyszedł i poszarpał?
- A twoja żona... Nie była może niezadowolona z czegoś...? - spytał delikatnie
Karolek.
Lesio spojrzał na niego żałośnie i znów westchnął.
- Przeciwnie. Nawet mi się wydawało, że jest w dobrym humorze... Ale nawet gdyby
ktoś przyszedł, to mówię wam przecież, że leżało pod książką telefoniczną. Najpierw by
chyba poszarpał książkę telefoniczną?
- A w ogóle jeszcze coś więcej było poszarpane?
- Nie, tylko to...
Zagadka wydawała się nie do rozwiązania. Tajemnicza siła w domu Lesia wyładowała
swoje namiętności wyłącznie na elaboracie o żywieniu i myśl, że musiało to być związane z
treścią dzieła, pchała się natrętnie. Niemniej, dzieło należało do ciotecznej szwagierki Lesia i
musiało jej być zwrócone. Po krótkich rozważaniach zadecydowano, że książkę należy
odkupić i starania w tym kierunku będzie robił cały zespół. Trudność polegająca na braku
tytułu i nazwiska autora rozwiązano w ten sposób, że każdy wziął jedną kartkę, wybierając
takie, na których oprócz kawałka tekstu widoczny był także numer strony. I rozumiesz -
wyjaśnił Janusz, który wpadł na ten pomysł - dostaniesz coś tam o żywieniu... Co to miało
być?
- Toksykologia czegoś. %7ływienia, albo żywności, albo coś w tym rodzaju.
- Coś o toksykologii żarcia, porównasz sobie ze stroną... Ile to tam? Dwieście
czterdzieści trzy. I jak będzie tekst o wędzonych na gorąco dorszach pobranych ze sklepów i
tak dalej, a z drugiej strony... Bekon gotowany Kanada nitro coś tam... Już wiesz, że to jest to!
- Wiecznie jakieś kłopoty! - westchnął Karolek, oglądając z obu stron swoją kartkę i
usiłując zapamiętać podwójną treść.
Barbara pieczołowicie wygładziła strzępek i schowała do torebki.
- Chyba jednak to zródło było przesadnie naukowe - rzekła w zamyśleniu. - Czy to nie
było przypadkiem coś specjalistycznego dla fachowców? W dalszym ciągu nic nie wiem, ale
teraz już nie mam odwagi od nikogo pożyczać lektury. Może by w kontaktach bezpośrednich?
- Z kim?
- Nie wiem. Z fachowcem...
- Z moją cioteczną szwagierką będę na razie unikał bezpośredniego kontaktu -
zakomunikował Lesio stanowczo. - Po odkupieniu książki mogę spróbować...
Z dwóch upragnionych elementów, poszarpanego dzieła o żywieniu i informacji o
szkodliwych substancjach, łatwiejsze do uzyskania okazało się to drugie. Pierwsze stawiało
opór nie do przezwyciężenia, drugie natomiast sypało się jak z rogu obfitości, siejąc ogólny
popłoch i rosnącą panikę. Pestycydy, jak się okazywało, znajdowały się wszędzie i zagrażały
egzystencji na każdym kroku, a oprócz nich pojawiały się jeszcze inne jakieś produkty,
nikomu nie znane i nie wiadomo skąd pochodzące.
- Jedna pięciotysięczna funta endryny na trzy akrostopy wody zabija ryby - oznajmił
ponurym głosem Włodek, wchodząc do pokoju architektów.
- Nie denerwuj mnie - powiedziała z wściekłością Barbara. - Co to w ogóle za
wiadomość, czy ktoś z nas hoduje ryby? Jakie ryby?!
- Co to są akrostopy? - zainteresował się Karolek.
- Nie wiem. Jakaś ilość chyba, nie?
- A co to jest endryna? - spytał ciekawie Lesio.
- Też nie wiem. Ale dosyć wyraznie widać, że coś szkodliwego.
- %7ładnej zdechłej ryby do ust nie wezmę! - oznajmił stanowczo Janusz. - Będę jadł
tylko żywe!
- Wiecie, mnie się wydaje, że chyba z tego nie wybrniemy - powiedział Karolek
niepewnie i ze smutkiem. - Czy ci fachowcy nie powinni tego jakoś przystępnie opracować i
podać do publicznej wiadomości? Ja się gubię.
- Namów ich! - warknęła Barbara.
- Fachowcy milczą jak zaklęci - powiedział równocześnie Włodek z wielkim
rozgoryczeniem. - Ile się człowiek naszarpie, żeby z nich coś wydusić, to ludzkie pojęcie
przechodzi. Zmowa jakaś, czy co... A jak już otworzą ten głupi pysk i puszczą farbę, to się od
tego niedobrze robi.
- I słowa mówią jakieś takie... - dodał Janusz z niesmakiem. - Na inwektywy się
nadają. Jak powiem do kogoś, ty endryno hormonalna, to jak wam się zdaje, co będzie?
- Nawet nie próbuj - ostrzegł go Lesio życzliwie. - Da ci w mordę od razu.
- Ale...! W mordę to ty powinieneś dostać! Znalazłem ci już tytuł i autora, mówiłem,
toksykologia żywności, a propos, to jest rzeczywiście specjalistyczna rzecz, mało że dla
lekarzy, to jeszcze dla biologów w laboratoriach, ale ganc pomada, znalazłem i co? Gdzie ta
twoja cioteczna powinowata?
- Co znalazłeś, gdzie znalazłeś?! W Bibliotece Narodowej! Dużo mi z tego...
- Trzeba było od razu ukraść - mruknął z wyrzutem Karolek.
- Niech sam kradnie. I tak z siebie głupiego zrobiłem...
- W antykwariacie - podpowiedziała gniewnie Barbara. - Na bazarze. Złożymy się w
końcu, żeby to odkupić, ale rusz się wreszcie i zrób coś!
- Tak jest! - przyświadczył energicznie Janusz. - Od ciebie teraz zależy zguba
ludzkości...!
Obarczony straszliwą odpowiedzialnością, zgoniony, zziajany i zgnębiony Lesio
wrócił do domu z kolejnej rundy po antykwariatach z poczuciem całkowitej klęski.
Upiornego dzieła nie było nigdzie. Wtykając klucz w zamek, usłyszał za własnymi drzwiami
jakieś głosy. Zatrzymał się, chwilę nadsłuchiwał, rozpoznał głos swojej ciotecznej szwagierki
i zawahał się. Najsłuszniej byłoby uciec, ale czuł się śmiertelnie zmęczony, okropnie głodny,
nogi bolały go od przemierzania miasta na piechotę i w ogóle miał dosyć wszystkiego.
Postanowił zatem wejść i cichutko przemknąć się do drugiego pokoju w sposób
niezauważalny.
Delikatnie przekręcił klucz, bezszelestnie otworzył i zamknął drzwi, odczekał chwilę,
po czym na palcach przebiegł do kuchni. Pośpiesznie zajrzał do garnków, znalazł jeden,
którego zawartość stanowił gulasz z makaronem, chwycił go, chwycił widelec i również na
palcach podążył do drugiego pokoju. Nie zamykając drzwi, ponieważ lekko skrzypiały, ukrył
się w kącie za nimi i przystąpił do łapczywego spożywania potrawy, wprawdzie zimnej,
niemniej jednak jadalnej i dość smakowicie przyprawionej. Zza otwartych drzwi dobiegały
dzwięki wskazujące, iż do jego żony przyszła z wizytą jej cioteczna siostra z dzieckiem.
Dziecko gaworzyło, a panie rozmawiały na tematy krawieckie.
Z odgłosami rozmowy zmieszał się nagle gwałtowny szelest papieru.
- Co ona tam ma? - usłyszał Lesio niespokojne pytanie ciotecznej szwagierki. - Jezus
Mario, to Burda! Zabierz jej!
- Daj cioci, daj - nakłaniał głos żony. - Tego nie można czytać, daj!
- Ciii, ciii, ciii! - zawołało energicznie dziecko.
- Ona chce czytać - rzekła szwagierka. - Coś jej trzeba dać i będzie spokój. Nie masz
jakiej starej gazety?
- Możemy jej dać to, co już przedtem czytała. Wielkiej różnicy nie będzie.
- Co.,. A, tę moją książkę? Bardzo dobrze, daj jej...
Zimny gulasz z makaronem stanął nagle Lesiowi w gardle. Szczęki mu
znieruchomiały, a serce zabiło.
- Czekaj, zaraz znajdziemy coś do czytania - mówił czule głos żony. - Nie, tego nie.
To! Proszę bardzo, Pyziunia sobie poczyta... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • themoon.htw.pl
  •