[ Pobierz całość w formacie PDF ]

blaskiem chmury sunęły po rozjarzonym do czerwoności
tle.
Dolinę wciąż wypełniały cienie.
Saga zatrzymała się na skraju wzniesienia i przyglądała
się stworzeniu w dole, nie mając odwagi uwierzyć w cud,
który się wydarzył. Ale duszę jej wypełniało uczucie
nieopisanej ulgi, kiedy zobaczyła, jak zle skończyła się
próba tamtego, by iść dalej. Po kilku krokach upadł na
trawę i tak już został z wyciągniętymi przed siebie rękami.
Złe minęło. Trwająca tyle czasu trwoga opadła.
Saga uśmiechała się. W oczach miała łzy szczęścia.
- Jesteśmy wolni, Marcelu, jesteśmy wolni! Pokonali-
śmy samego Lucyfera, upadłego anioła światłości. Teraz
musimy tylko odejść stąd jak najszybciej.
Z tyłu za nią rozległ się ogłuszający huk. Odwróciła się
spłoszona.
Na wzniesieniu stał Marcel i patrzył na nią z dumnym
uśmiechem na wargach. Ale to był inny Marcel niż ten,
którego znała. Powiększył się do ogromnych rozmiarów,
rysy twarzy miał nadal szlachetne, ale jakieś inne, żaden
człowiek nie mógł mieć takich. Zamiast ubrania nosił
teraz tylko czarną przepaskę na biodrach, skórę miał
szaroczarną, a kruczoczarne włosy rozwiewał porywisty
wiatr. Ręce unosiły w górę duży lśniący miecz.
A z tyłu, wysoko ponad jego głową, widać było dwoje
złożonych skrzydeł, czerniejących na tle coraz jaśniejszego
nocnego nieba.
ROZDZIAA IX
Saga padła na kolana i ukryła twarz w dłoniach.
- Nie! Nie! - zawodziła żałośnie.
Usłyszała głos stojącej przed nią istoty. Potężny,
grzmiący jak echo w ogromnej, pustej sali:
- Nie bój się, Sago! Ten miecz nie jest wymierzony
przeciwko tobie. To po prostu mój atrybut.
Opuściła ręce i oczyma pełnymi łez wpatrywała się
w tego budzącego trwogę, niewiarygodnie pięknego
potwora.
- Och, zle mnie zrozumieliście, Panie. Ja się nie boję.
Nie, ja kochałam Marcela... i myślałam...
- O wspólnej przyszłości? Będziesz ją miała, Sago. Ale
nie tutaj.
- Myślicie, Panie...?
- Mój czas na Ziemi jest zbyt krótki, niedługo
dobiegnie końca. Ale czyż kiedyś nie pragnęłaś przyjść do
mnie, do mojej otchłani?
Na myśl o tym doznała zawrotu głowy.
Tak, to prawda. Ale ja nie mogę, Panie. Mam
zadanie do spełnienia.
Dawny anioł światłości uśmiechnął się.
- Tak, czeka cię zadanie. Ważne. Bardzo ważne.
Musisz je wypełnić.
Wielkie skrzydła złożyły się powoli i rozmyły się
w powietrzu. Dłonie trzymające miecz opadły, broń
zniknęła. Postać, która była teraz czymś pomiędzy Mar-
celem i demonem, zeszła w dół, do Sagi, i podniosła ją
z klęczek.
Poczuła jego dłoń na swoim ramieniu... Gorący
dreszcz przeniknął jej ciało...
Saga spojrzała w oczy, które teraz były łagodne
i zarazem straszne, zamglone jak oczy... Uff, nie, skąd
przyszła jej do głowy myśl, że przypominają oczy kozy?
Powinno ją to rozśmieszyć, tymczasem zrobiło jej się
zimno.
Ta surowa powaga Marcela... Teraz Saga wiedziała,
skąd się bierze. To cecha tej istoty, w którą przeistoczył się
Marcel, istoty o przejmującym spojrzeniu, tak władczej, że
we wszystkich musiało to budzić szacunek. Najserdecz-
niejszy uśmiech nie był w stanie złagodzić wrażenia.
- Chyba się nie boisz?
Te oczy... Czyż takich oczu ludzie zawsze nie łączyli
z demonami otchłani?
- Nie, nie boję się - odparła stanowczo. - Jestem tylko
oszołomiona tym wszystkim, bezradna i... nieszczęśliwa.
- Nie powinnaś być nieszczęśliwa. Jesteś moją wy-
branką.
Miała świadomość, że spotyka ją wielki zaszczyt.
Dlatego skłoniła się głęboko. Pochylała głowę przed
Lucyferem, aniołem wypędzonym z nieba.
- Ale nie wierzę, że jesteś Szatanem, Panie.
Uśmiechnął się boleśnie.
- Nie, rzeczywiście Szatanem nie jestem. Jestem anio-
łem światłości, strąconym do otchłani. Kiedyś piastowa-
łem godność pierwszego pośród archaniołów.
W swej obecnej postaci był wyższy od Marcela, ale już
nie tak ogromny jak wtedy, gdy ukazał jej się jako
Lucyfer. W dalszym ciągu był bardzo ciemny, prawie
czarny, nosił tylko przepaskę na biodrach, nic poza tym,
skrzydła zniknęły. Był nieopisanie piękny.
- Dlaczego mnie tak przestraszyłeś, Panie? Tam na
dole w lesie?
Delikatnie dotknął dłonią jej ramienia. Gwałtowna fala
erotycznego napięcia sprawiła, że Saga zgięła się wpół.
- Dlatego, że nie byłem ciebie pewien. Wciąż nie
wiedziałem, ile znaczy dla ciebie Paul. Musiałem poddać
cię próbie.
- Ależ on nigdy nic dla mnie nie znaczył! Przekonałeś
się o tym, Panie, dopiero teraz? Przed chwilą?
- Tak. Teraz jestem pewien twojej miłości. I dopiero
teraz odważyłem się wyjawić ci, kim naprawdę jestem.
- Ale dlaczego? Czyż nie masz, Panie, władzy, by
wziąć to, czego pragniesz?
- Nie. Ty nie znasz do końca legendy o miłości
Lucyfera. Mówi ona mianowcie, że Lucyfer musi zdobyć
wzajemność w miłości, to jest warunek, by mógł się
ukazać swojej ukochanej. Przedtem nie wolno mu zrzucić
ziemskiego przebrania, nie wolno mu się do niej zbliżyć.
- To wielkie ryzyko. Bo przecież kobieta może cię
kochać jako Marcela, do czarnego anioła natomiast
odczuwać wstręt.
- I ty właśnie czujesz? - zapytał cicho.
Spojrzała na niego i świat zawirował jej przed oczami.
Chłonęła obraz jego postaci wszystkimi zmysłami, skórą,
każdym nerwem, każdą pulsującą tętnicą.
- Nie - odparła szeptem.
Wtedy on się uśmiechnął z ulgą.
Och, nie mogła mu wyznać wszystkiego, nie odważyła-
by się, bo taki był wspaniały, taki monumentalny, taki
nieziemski. Nie mogła też zrobić tego, czego pragnęła
najbardziej - rzucić mu się w objęcia i tak już zostać, iść za
nim wszędzie, gdziekolwiek się zwróci, pójść za nim na
samo dno otchłani. Nie odważyła się wspomnieć o ogniu,
który trawi jej ciało, o tej dręczącej tęsknocie, by do niego
należeć, teraz, zaraz, tutaj, w tej chwili. Bo tamta gorączka
z lasu nie opuszczała jej ani na moment, powietrze
przesycone było tym niezwykłym erotycznym napięciem
i zmysłowością, wchłaniała to w siebie wraz z oddechem,
czuła w całym ciele, pod skórą, w rytmicznie pulsującej
krwi.
Istota z tamtego świata ujęła ją za rękę i poprowadziła
w górę, na skały.
Drżącym głosem Saga powiedziała:
- Bywasz na Ziemi, Panie, co sto lat. Kochałeś już
z pewnością wiele kobiet.
- %7ładnej. I zapomnij o tej starej historii mojej miłości
z pradawnych czasów! Ja zapomniałem o niej już dawno.
Ale przekleństwo zachowało moc. W każdym stuleciu
musiałem wychodzić z otchłani i szukać. Gdzie jednak
miałem znalezć ziemską kobietę godną kochania? I taką,
która mogłaby odwzajemnić moje uczucie? Dopiero
teraz...
- Tak, ale dlaczego akurat ja?
Przystanął pod skałą blisko szczytu.
- Jest w tobie pewne podobieństwo do tamtej, pierw-
szej kobiety, to prawda. Ale to bez znaczenia, Sago,
najważniejsze, że mogłem się do ciebie zbliżyć.
Spoglądała na jego fascynującą twarz, oczekując dal-
szych wyjaśnień.
- Przede wszystkim musisz wiedzieć, że to prawda, co
ci powiedziałem. Twoja tęsknota, marzenie, by przyjść do
mnie, do mojej otchłani, przyciągnęła mnie do ciebie. Ale
ty pochodzisz z Ludzi Lodu. Co więcej, należysz do
wybranych i masz do spełnienia zadanie. Wszystkie istoty
na ziemi i pod ziemią będą ci w tym pomagać.
- I tylko dlatego? - zapytała rozczarowana.
- Nie tylko. Od pierwszej chwili kiedy cię ujrzałem,
serce moje przepełnia miłość. Musiałem cię zdobyć.
Musiałem, za wszelką cenę. Ale hrabia Paul...
- No właśnie! Kim on naprawdę jest?
Lucyfer wzruszył swoimi potężnymi, bardzo kształt-
nymi ramionami.
- Nie wiem. To ktoś, kogo wynalezli twoi przod-
kowie, by odwrócić cię ode mnie. Wybrali najpiękniej-
szego mężczyznę na ziemi... - Uśmiechnął się sam do [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • themoon.htw.pl
  •