[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Niezależnie od ogólnego wrażenia, Wierzgający Ptak dowiedział się paru rzeczy. Por
Rucz Nik nie może być bogiem. Jest na to o wiele za ludzki. I jest sam. Nikt inny tu nie
mieszka. Ale nie dowiedział się, dlaczego jest sam. Ani nie dowiedział się, czy ma nadejść
więcej białych ludzi i jakie mają plany. Wierzgający Ptak z niecierpliwością czekał
odpowiedzi na te pytania.
Wiatr W Jego Włosach był na przodzie. Jechali gęsiego szlakiem wijącym się poprzez
topolowy zagajnik nad rzeką.
Słychać było tylko gąbczasty plusk końskich kopyt na mokrym piasku i zastanawiał
się, o czym też to myśli Wiatr W Jego Włosach. Nie porównali jeszcze swoich obserwacji ze
spotkania. To go trochę niepokoiło.
Wierzgający Ptak niepotrzebnie się martwił, bo Wiatr W Jego Włosach odniósł
również korzystne wrażenie. I to pomimo faktu, że myśl o zabiciu białego żołnierza wielekroć
przychodziła mu do głowy. Długi czas myślał, że biali ludzie tylko niepotrzebnie drażnią, są
jak kojoty zlatujące się do mięsa. Ale niejeden raz ten biały żołnierz wykazał się
zuchwałością. Był także przyjazny. I zabawny. Bardzo zabawny.
Wierzgający Ptak spojrzał na dwa worki, z kawą i z cukrem, zwisające u boków konia,
i nasunęła mu się myśl, że właściwie lubi białego żołnierza. To była dziwna myśl i musiał się
nad tym zastanowić.
A jeśli naprawdę go lubię, to co? - pomyślał w końcu czarownik.
Posłyszał zduszony śmiech. Dolatywał chyba od Wiatru W Jego Włosach. Znowu
rozległ się głośny śmiech i grozny wojownik odwrócił się na kucu, odzywając się przez
ramię:
- To było zabawne - wykrztusił - kiedy biały człowiek zrobił z siebie bizona.
Nie czekając na odpowiedz, odwrócił się z powrotem przodem do kierunku jazdy.
Lecz Wierzgający Ptak widział, jak ramiona Wiatru W Jego Włosach podskakują w takt
stłumionych chichotów.
To było zabawne. Por Rucz Nik chodził na kolanach, a z głowy wyrastały mu ręce
zamiast rogów. I ten koc, ten koc upchany pod koszulą jako garb.
Nie, Wierzgający Ptak uśmiechnął się pod nosem, nie ma nic dziwniejszego niż biały
człowiek.
7
Porucznik Dunbar rozłożył na pryczy ciężką derę i zachwycił się nią.
Nigdy nie widziałem bizona, pomyślał z dumą, a mam już derę z bizoniej skóry.
Potem usiadł z nabożeństwem na skraju łóżka, opadł na plecy i przesunął dłońmi po
miękkiej grubej skórze. Uniósł jeden ze zwisających z pryczy końców i przyjrzał się
wyprawie. Przytknął twarz do futra i rozkoszował się dziką wonią.
Jak szybko to się zmienia. Jeszcze przed paroma godzinami był wstrząśnięty aż do
głębi, a teraz miał wrażenie, że fruwa.
Zmarszczył lekko brwi. Czasami jego zachowanie, na przykład ta sprawa z bizonem,
może było na granicy przyzwoitości. I chyba sam gadał przez większą część czasu, może zbyt
dużo. Ale to były tylko drobne wątpliwości. Kiedy przypominał sobie swoją wielką derę, nie
pozostawało mu nic, jak tylko czuć przypływ otuchy z powodu tego pierwszego prawdziwego
spotkania.
Podobali mu się obaj Indianie. Najbardziej podobał mu się ten z gładkimi, pełnymi
dostojeństwa manierami. Była w nim jakaś siła, było coś pociągającego w jego łagodnym,
cierpliwym charakterze. Był spokojny, ale mężny. Drugi, ten w gorącej wodzie kąpany, który
wziął dziewczynę z jego ramion, z pewnością nie był kimś, kto dałby się wystrychnąć na
dudka. Ale był fascynujący.
I ta dera. Dali mu ją. Ta dera to było naprawdę coś. Porucznik przywoływał kolejne
wspomnienia, odpoczywając na pięknej pamiątce, którą dostał. Przy tylu nowych myślach,
które przelatywały mu przez głowę, nie miał czasu ani chęci dogrzebywać się prawdziwej
przyczyny swojej euforii.
Dobrze spożytkował czas samotności, czas dzielony jedynie z koniem i wilkiem.
Odwalił kawał dobrej roboty przy forcie. To był punkt dla niego. Ale czekanie i zamartwianie
się przywarło do niego jak smar do załomów skóry, a ciężar tego balastu był nielekki.
Teraz ustąpił, zdjęty przez dwóch prymitywnych ludzi, których językiem nie mówił,
których upodobań nie znał i których całokształt życia był dla niego obcy.
Przychodząc, nieświadomie wyświadczyli mu wielką przysługę. Korzeni euforii
porucznika Dunbara można by się doszukiwać w oswobodzeniu. Oswobodzeniu od siebie
samego.
Już nie był sam.
ROZDZIAA XV
1
17 maja, 1863
Przez wiele dni niczego nie zapisałem w dzienniku. Tak wiele się wydarzyło, że
nieomal nie wiem, od czego zacząć.
Jak dotąd Indianie przybywali z wizytą trzykrotnie i nie mam wątpliwości, że wizyt
będzie więcej. Zawsze ci sami dwaj z eskortą sześciu czy siedmiu innych wojowników.
(Zdumiewa mnie, że wszyscy ci ludzie są wojownikami. Jak dotąd nie spotkałem mężczyzny,
który by nim nie był.)
Nasze spotkania były wysoce przyjazne, choć na zawadzie stała wielce bariera
językowa. Wszystko, czegom się do dziś dowiedział, jest tak nikłym w porównaniu z tym, co [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • themoon.htw.pl
  •