[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 O, nie, co Rzym, to Rzym! Zresztą nie wiadomo, czy to, o czym ci
mówię, jest faktem. Po prostu tak tu ludzie, zwykle dobrze
poinformowani, mówią.
 A sam zainteresowany? Co mówi?
 Od śmierci Horzelińskiego przebywa w Poznaniu, któremu, jak
wiesz, nasza diecezja podlega jako metropolii. To samo już daje do
myślenia. W każdym razie przekaż zaraz informację o Rollem
Campillemu. Może ona być nie bez znaczenia.
 Jak sobie ojciec życzy. Mówię tak, ponieważ niewiele z tego
przyjdzie, gdyż dziś po południu pan Campilli wyjeżdża w Abruzze.
Wtedy ojciec:
 Wiem o tym. Rozmawiałem z jego służącym. Dzwoniłem najpierw
pod numer Campillego, bo pisałeś, że tam mieszkasz. Dopiero ten
służący podał mi telefon twojego pensjonatu.
Na to ja jeszcze parę stów dla wyjaśnienia sytuacji, oczywiście
dalekich od prawdy, komentujących się wersją, która by i Campillemu
odpowiadała, że na lato już zamknęli dom i że nawet on nie nocuje już
w willi rzymskiej, ale w Ostii. Wreszcie ostatnie pytanie ojca:
 A dokument dla mnie kiedy otrzymasz?
 Dziś po południu, a najpózniej jutro z rana. Jestem w stałym
kontakcie z sekretariatem monsignora Rigaud, który mnie solennie
zapewnił, że dostanę go na rękę.
 No, to dziękuję za wszystko i jak go już będziesz miał w łapie,
zadepeszuj, synku. Pozdrów ode mnie pana Campilli i do widzenia ci!
 Do widzenia! Do widzenia!
Wróciłem do pokoju, ubrałem się, zjadłem śniadanie i  na miasto.
Rollego znałem, rozsądny był i mający wielorakie zobowiązania w
stosunku do ojca, bez którego nie dałby sobie rady w okresie, kiedy
przyszło mu kierować kurią. Jeśliby go rzeczywiście mianowano,
przyjąłby z ulgą dokument rzymski, oddający sprawiedliwość
człowiekowi skrzywdzonemu przez poprzednika, i to właściwie za to,
że starał się pomóc. W praktyce tego rodzaju podejście ewentualnego
nowego ordynariusza mogło się okazać dla mego ojca bezcenne,
ponieważ zdarza się i w kuriach, że potrafią wolę Rzymu sabotować. A
tak, dokument i stosunek Rollego do sprawy uzupełniałyby się.
Przekalkulowawszy to sobie, odczułem radość. Wolałbym tylko mieć
już ten dokument w kieszeni.
Na placu di Villa Fiorelli wsiadam w autobus. Odchodzi stąd jeden
bezpośredni na Zatybrze, z przystankiem przy moście Garibaldiego, o
dwa kroki od wyspy ze szpitalem Zw. Bartłomieja. Koło mostu, w
kiosku owocowym, kupiłem Malińskiemu na pożegnanie łubiankę
brzoskwiń, a w perfumerii, po drodze, flakon wody lawendowej. Z
tym wszystkim wpadłem do szpitala tylko na chwilę. Pożegnanie
nasze było bardzo serdeczne.
Czasu było dość, ale w miarę jak zbliżał się moment wyjazdu,
wzrastała we mnie potrzeba tego Rzymu, który miałem opuścić.
Zadanie moje, dla którego przyjechałem, w zasadzie, na ile mogłem,
wypełniłem. Co należało w pierwszym rzędzie zwiedzić, zwiedziłem.
Mając za sobą to wszystko, odprężony, chciałem spędzić tutaj w
swobodzie, niczym i nikim się nie smucąc, ostatnie godziny. Ruszyłem
przed siebie. Obrałem sobie trasę wzdłuż rzeki, przyglądając się
platanom, pałacom rozciągającym się na przeciwnym brzegu lub też
ogrodom, bramom i murom po prawej ręce. Tak doszedłem do mostu
Cavoura. W tym momencie oko moje doznało innej uciechy. Ujrzałem
ławkę, na którą padłem. Przesiedziałem na niej prawie do jedenastej.
Potem wstałem, żeby zdążyć na spotkanie z Campillim.
Umówiliśmy się w księgarni artystycznej na piazza di Spagna.
Zastałem w niej już Campillego nad wspaniałym albumem,
przedstawiającym architekturę i zbiory watykańskie. Wybrał go dla
mnie na prezent. Kiedy mi wyznaczył godzinę, napomknął o tym, że
chce zrobić jakiś zakup dla ojca. Okazało się, że jego szczodrobliwość
obejmuje i moją osobę. Do tego w stopniu, który mnie krępował, ze
względu na cenę. Tym więcej, że przecież pomógł mi finansowo.
Przerwał moje podziękowania w tym punkcie, w którym zaczęły
przechodzić w aluzję.
 Zostaw to! Cieszę się, że będziesz miał ten album. Zwłaszcza że tak
czy owak nie bez goryczy nas opuścisz. Myślałem wiele o naszej
ostatniej rozmowie, to znaczy o twoich zarzutach i wymówkach.
Przybywasz do nas z innego świata i pewne rzeczy cię rażą. Razi
nasza ostrożność, niezdecydowanie, oglądanie się jeden na drugiego i
różne nasze łańcuchowe reakcje czy odruchy. Trzeba nam je
wybaczyć, ponieważ stoimy w centrum tylu krzyżujących się
wpływów i działamy pod naciskiem wielkich odpowiedzialności.
 Ja wszystko to rozumiem  odparłem  i z czasem wszelka
gorycz, albo ściślej: niechęć do takich rzeczy, proszę wierzyć, ze mnie
wywietrzeje. Ale mówiąc szczerze, łatwiej by z tym poszło, gdyby nie
poczucie, że ze wszystkich względów, które bierze się pod rozwagę,
najmniejszą rolę odgrywa tu wzgląd na sprawiedliwość.
 A czy zdajesz sobie sprawę  rzekł Campilli  ile jest tych
względów, o których nie wolno zapominać podejmując wszelką
poważniejszą decyzję na tym wieńczącym światy całe szczeblu, jakim
jest nasza kuria? Prócz jednej sprawiedliwości, o której mówisz, tych
względów jest dziesiątki. Niepomijanie żadnego z nich jest istotą
naszej pracy i naszym powołaniem.
Wyszliśmy na ulicę. Campilli wziął mnie pod pachę, ja  album.
Skręciliśmy w prawo. W ulicę Condotti, której sklepy, najpiękniejsze i
najdroższe, tylokrotnie wysławiał mój ojciec. Dialog nasz toczył się
dalej.
Ja:
 Ale przecież i życie, i historia, i każde poszczególne doświadczenie
wskazuje, że ludziom najwięcej ze wszystkiego chodzi o
sprawiedliwość. Czy to niczego nie uczy?
On, pół żartem, pół serio:
 Nas nie! My się niczego nie uczymy, a jeżeli już, to wtedy tracimy
wiarę w swoją rację istnienia i na nasze miejsce przychodzą inni.
Pchnął drzwi do pierwszego sklepu z męską galanterią, za rogiem
piazza di Spagna. Przywitał się z właścicielem, jak się zdaje, swoim
stałym dostawcą. Wybrał parę krawatów, dwa szaliki, jeden jedwabny,
drugi wełniany, pasek do spodni ze skóry krokodylej, pudełko
chusteczek do nosa, radząc się mnie we wszystkim. To był prezent dla
ojca. Obładowawszy mnie tymi podarunkami, spojrzał na zegarek i
skonstatował. że ma jeszcze czas na kawę. Zeszliśmy w dół ulicą
Condotti i skierowaliśmy się w lewo, do pałacu Sciarra-Colonna, gdzie
mieścił się klub Campillego, owo  Circolo Romano", w którym przed
paru dniami się spotkaliśmy. Po wielkich, płaskich stopniach
wkroczyliśmy na pierwsze piętro, a tu  w chłód i ciszę owej wielkiej
sali, ni to czytelni, ni to palarni, do której wówczas przeszliśmy po
obiedzie. Zapadliśmy w te same wspaniale i wygodne fotele co wtedy.
Podano zaraz kawę.
Zapaliłem.
 Dużo myślałem o naszej ostatniej rozmowie powtórzył Campilli.
 Nie zaprzeczam, że w pewnych punktach możesz mieć słuszność.
Spojrzawszy obcym okiem dostrzegasz aspekty, których my już nie
dostrzegamy, bośmy do nich nawykli. Ale z drugiej strony, obawiam
się, że nie chwytasz samej istoty rzeczy. Istotnego sensu tej wielkiej
maszynerii, której się dotknąłeś. Jest ona sama dla siebie imponującą
rzeczywistością. Przerastającą wszelkie inne w swoim rodzaju przez
swoją głębię, przez swoją abstrakcyjność, przez swoją
wielowymiarowość. Bo zważ, że prócz wszystkich innych wymiarów
ziemskich i ludzkich uwzględnia ona jeszcze jeden: mistyczny!
Wtedy to zeszła rozmowa na postać Andrzeja Zgierskiego, brata pani
Campilli, zamordowanego w 1917 roku, i na to, co mi powiedział
Wieśniewicz, że po mojej bytności u kardynała Travii Zgierski jako
kandydat do aureoli i symbolu zluzował biskupa Horzelińskiego.
Rozmowę na te tory chyba ja sprowadziłem. Na informację
Wieśniewicza nie zwróciłem wówczas specjalnej uwagi. Dopiero
teraz, po słowach Campillego o różnych wymiarach, pewna rzecz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • themoon.htw.pl
  •