[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dziesięć dni, dziesięć nocy konał... i ja patrzałem na to... i nie mogłem umrzeć za niego sam,
choć umierałem z nim razem!
Zmarszczył król brew, żeby powstrzymać łzę nadbiegającą do oczu; w drużynie
Krasnoludków słychać było głębokie westchnienie; Pietrzyk łkał głośno.
Wiechetek mówił dalej:
A potem umierał trzeci. Trzeci syn mój, królu, umierał...
Z głodu syn mój umierał, o królu, a ja patrzałem na to... w moich oczach..., królu, syn mój
umierał z głodu... A ja nie mogłem umrzeć!
Wtem począł się trząść bardzo i zmrużywszy oczy:
Głód... głód... głód... szeptał nieprzytomnym głosem. Ale król Błystek podniósł berło i
rzekł:
Srogim być muszę, boś zawinił srodze. Ziarno to było siewne, na siew dla podobnego
tobie nędzarza przeznaczone, który też głodne dzieci ma. Niech się nad tobą spełni
sprawiedliwość.
Zmierć! Zmierć złoczyńcy! zawołał Kocie-Oczko.
Zmierć! powtórzyli za nim Mikuła i Pakuła jednym srogim głosem. Wiechetek stał
jakby porażony, trzęsąc się i patrząc obłąkanym wzrokiem.
Król odwrócił się i już miał sądny tron opuścić, kiedy wtem Pietrzyk rzucił się ku niemu z
tłumu i do nóg mu padłszy zawołał:
Głosu chcę za nim! Głosu za skazanym, miłościwy królu! Głosu, któryś mi sam dać
chciał. Głosu! Głosu chcę!...
Więc go masz! rzecze król; schylił się ku niemu i dotknął go berłem łaskawie.
A Pietrzyk z łkaniem:
Więc przebacz! Przebacz, królu dobry! Przebacz! Powiedz, powiedz, królu, że
przebaczasz! To pieśń moja będzie! To moja najcudowniejsza pieśń będzie! Moja jedyna!
A inszej nie chcę! Nie chcę!...
Zapłakał stary król widząc taki gwałt żałości w ulubionym słudze i rzecze:
Zwyciężyłeś, Pietrzyku! Zwyciężyłeś miłosierdziem sprawiedliwość moją. Niechże się
stanie po twej woli! Tu skinął berłem i rzekł:
Puścić mi wolno nędzarza tego i nakarmić dzieci jego!
Ze stołu mego mają odtąd pożywać chleb dzieci jego. A ziarno dziś jeszcze oddać
oraczowi i ziemi, która siewu czeka.
IV
94
Po same łokcie roboty miała sierotka, zanim jako tako chatę Skrobkową oprzątnęła.
Zaglądała też raz po raz i do ogródka. Opuszczenie tam było takie, że Marysię za serce
targało.
Gdyby tak trochę konopi! myślała. Dopieroż by była uciecha: sprzątnąć, osuszyć,
wymiędlić, a w pózne zimowe wieczory prząść nitki złociste!
Matka przy takiej robocie siadywała i śliczne pieśni śpiewała...
A gdyby ze dwa zagonki kapusty! Ziemia czarna, rodzajna, główki kapusty byłyby
wielkie jak dynie .
I zamyślała się Marysia sierotka, jak by z wiosną do tego ogródka ręce przyłożyć.
Na wiosnę myśli tu jużci trzeba w tym ogródku zacząć się grzebać. Ale czy to sama
jedna dziewucha da temu rady?
Nagle klasnęła w ręce:
A Wojtuś, a Kubuś! Toć to robotniki gotowe!...
Ale nie tylko ten biedny, pusty, zachwaszczony ogródek frasował Marysię. Coraz częściej
napastowała ją tęsknota do owych gąsek, do owej górki ze złocistymi kwiatkami, do Gasia,
który czasem na tej górce przylegał u jej nóg po słonecznej stronie, to znów zrywał się i gąski
obiegał dokoła, poszczekując raznie.
Aż raz obrządziwszy się w chacie wyszła sierota na pobliskie błonie. Patrzy w wysokich
badylach mignęło jej coś z daleka, jakby czerwona spiczasta czapeczka.
Podziomek! krzyknęła Marysia i porwała się biec do niego.
Kołatało jej serce, dziw, że nie roztłukło wychudłej piersi; a Marysia wciąż biegła.
Kapturek ukazywał się coraz bliżej. Już, już wpadał w zarośla. Marysia ku zaroślom się
rzuciła.
Tak by rada Podziomka zobaczyć, popytać go... O co? Sama jeszcze nie wiedziała. Ale
niech go tylko nagoni! I podziękować by mu za wszystko rada: za gąski, co żyją, za kątek w
chacie Skrobkowej, za Wojtusia i Kubę, którzy jej jakoby bracia są...
Więc pędziła co tchu za migającą coraz dalej czapeczką, tak prędko, jak jej gęsta łoza
pozwalała.
Nareszcie czapeczka znikła i nie pokazała się więcej.
Stanęła tedy Marysia patrząc dokoła. Gdzie ona zaszła? Toć już niedaleko i zarośla się
kończą... Jak łuna ognista przyświecała między nimi czerwoność zachodzącego słonka. A
dalej las widać, las dobrze jej znajomy. Toż ona zabiegła aż na drugi koniec sąsiedniej wioski,
Wólki Głodowej. Postąpiła jeszcze kilka kroków. Może chociaż swoje białe, swoje siodłate,
swojego Gasia zobaczy.
I oto ujrzała, skryta pośród gęstwiny, jak dokoła wypalonej od skwaru góreczki skubią
gąski trawę spokojnie, koło nich biega wierny Gasio, a na pobliskim pszeniczysku to schyla
się, to się podnosi dziewczynka, nowa pastuszka, i zrywa zapóznione maczki, bławatki,
kąkole, aby z nich uwić równiankę. Marysia zatrzymała się w zaroślach, poglądając na
wszystko ciekawie.
Tymczasem słonko zaszło, pastuszka spędziła gąski i przy pomocy Gasia poprowadziła je
[ Pobierz całość w formacie PDF ]