[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się wycofać... bo my nie dawaliśmy za wygraną... nadjechały radiowozy na sygnale, zaroiło się
od błyskających kogutów, stary Mohammed leży martwy w rynsztoku, Carsonowie otoczeni...
Boże, nawet teraz nie chce mi się wierzyć; zupełnie jak na filmie.
Skręcali na Wolvercote. Jenny nie znała tej części Oksfordu i zdziwiła się, kiedy Barry
skręcił znowu w wąską dróżkę biegnącą między drzewami.
- Dokąd jedziemy? - spytała.
- Do mojego letniego domku. Za minutę tam będziemy. Na czym to ja skończyłem?...
Aha, na walce, tak, na strzelaninie. No i to był koniec Carsonów. Przyłapani na gorącym
uczynku, z dymiącym pistoletem, wpadka na całego... Zgarnęli wszystkich i sprawa trafiła do
sądu. Nas musieli uniewinnić; tylko się broniliśmy. Dwaj starsi Carsonowie dostali dożywocie.
Te dwa zabójstwa w garażu też im udowodniono. Ale najmłodszemu, Eddiemu, nie postawiono
żadnego zarzutu. Nic na niego nie mieli. Nie był zamieszany w żadne wymuszenia, w żaden
napad, chodząca niewinność, można by powiedzieć, a tak naprawdę najgorszy z nich
wszystkich. No i... wiedział, że ja to wszystko zorganizowałem, tę samoobronę. A ja
wiedziałem, że będzie się chciał zemścić.
Wytrwałbym na polu bitwy, stawił mu czoło, ale musiałem myśleć o Sue i Seanie...
Policja powiedziała, że nie jest w stanie nas ochraniać przez dwadzieścia cztery godziny
na dobę, że nie mają na to ludzi. Zresztą Eddie był za cwany, żeby grozić mi wprost.
Samochód zatrzymał się pod drzewami. Po prawej rozciągała się mała polana, na której
stało kilka zrujnowanych zabudowań przywodzących na myśl opuszczoną osadę górniczą z
głębokiej amerykańskiej prowincji.
Barry otworzył drzwiczki i wysiadł z wozu.
- To tutaj - powiedział. - Chodz, rzucisz okiem.
Ruszyła za nim przez zieloną, cienistą polanę, tylko gdzieniegdzie upstrzoną plamami
słońca przedzierającego się przez korony drzew. Było tu o wiele chłodniej niż na rozgrzanych
upałem ulicach, które przez cały dzień przemierzała.
Barry zatrzymał się przed drzwiami najsolidniej wyglądającego budyneczku, przekręcił
klucz w zamku i otworzył je z fasonem.
- Napijesz się czegoś? - spytał. - Może mrożonej coli?
W środku było całkiem przyzwoicie. Spodziewała się jakiejś zarośniętej brudem nory, a
tu podłoga wyłożona czystym linoleum, ściany płytami gipsowymi, kuchnię zaś ze zlewem ze
stali nierdzewnej, kuchenką mikrofalową i lodówką odgradzała od reszty ścianka działowa, a
właściwie jej drewniany szkielet nieobłożony jeszcze płytami gipsowymi. Poza tym wnętrze
było już wykończone, a nawet umeblowane.
Aóżko z materacem i kołdrą, stół, dwa krzesła, komódka, przenośny telewizorek na
niskim stoliczku. Wszystko lśniło nowością. Na stole leżał składany nóż wieloczynnościowy i
nieodpakowane jeszcze plastikowe karnisze do zawieszenia zasłonek.
- Czemu to ma służyć? - zaciekawiła się Jenny. - Chce pan tu zamieszkać?
Podał jej oszronioną puszkę zimnej coli.
- Niezle, co? Nie, nikt tu nie będzie mieszkał. Ma tylko wyglądać, że mieszka.
Z wyrazem dziecinnego uwielbienia dla własnej przebiegłości na twarzy pociągnął łyk
coli.
- Nie rozumiem - przyznała.
- To pułapka - wyjaśnił. - Chcę tak zbajerować Carsona, żeby nabrał przekonania, że się
tu ukrywam, i go tu zwabić. A wcześniej upozorować, że w domku ktoś mieszka. Przyjeżdża tu
rozprawić się ze mną, a mnie nie ma w domu. Dobra, myśli.
Zaczekam. Wiem, jak pracuje jego umysł, rozumiesz? On uwielbia takie numery.
Będzie tu cierpliwie warował po ciemku godzinami, a kiedy przyjadę i zapalę światło,
wyjdzie zza drzewa i powie:  Cześć, Barry, sukinsynu , i bum, bum, bum, wpakuje we mnie
cały magazynek. Przepada za tym. Nie przewidzi tylko, że teren będzie otoczony przez policję,
przyskrzynią go z bronią w ręku, i po herbacie.
- Co ty na to? Sprytne, nie?
Opowieść ta, jeszcze jedna zmyślona na poczekaniu bajeczka niewiele mająca
wspólnego z poprzednią, którą Barry uraczył Chrisa, zdaniem Jenny nie za bardzo trzymała się
kupy. A już wizja kilkudziesięciu policjantów czołgających się przez krzaki wydała jej się tak
komiczna, że omal nie parsknęła śmiechem.
Opanowała się jednak i upiła łyczek coli. Tak czy inaczej za tym wszystkim coś się
kryło; tamta rozmowa telefoniczna odbyła się naprawdę, a Barry zbladł jak ściana, kiedy mu o
niej powiedziała. Nie mógł tego przecież zrobić na zawołanie.
- Tak, sprytne - mruknęła, zdając sobie sprawę, że Barry czeka na odpowiedz. - A
domyśla się pan, kiedy on może się tu zjawić?
- Nie za szybko. Ten telefon... mówił coś jeszcze?
- Nie. Wszystko panu powtórzyłam.
- Mniejsza z tym. Wiem, kto to był. No nic, Carsonowi udało się może namierzyć moją
firmę, ale drogi tutaj nie znajdzie, dopóki wszystko nie będzie gotowe.
Pułapki trzeba zastawiać z głową... Zaraz, mówiłaś, że szukasz pracy?
- Tak.
- Chcesz zarobić parę funtów?
- No pewnie!
- A gdybyś tak wykończyła tę chałupkę? Bez obawy, płyt gipsowych nie każę ci
montować; sam to zrobię. Ale nie mam kiedy zająć się ścianami, zawiesić zasłonek, o takie coś
mi chodzi. Trzeba przykręcić karnisze nad oknami. To proste... śruby łatwo wchodzą w
drewno. A na ściany przydałoby się położyć tapetę. Kładłaś kiedyś tapetę?
- Nie - uśmiechnęła się, ubawiona tym pytaniem. - Ale pomalować chybabym potrafiła.
- Pomalować... właściwie czemu nie? Bez paru warstw się nie obejdzie. Na biało.
Wiesz, którąś z tych złamanych bieli, z dodatkiem żółtego albo kremowego. Farba
emulsyjna. Tak, to by pasowało. To jak, podjęłabyś się tego?
- Pewnie. I tak nie mam nic innego do roboty.
- Od jutra?
- Może być. Od kiedy pan sobie tylko życzy.
- No to umowa stoi. Wspaniale. Genialnie. Dam ci drugi klucz, a jutro rano przywiozę
farby, pędzle i co tam trzeba.
Ustalili jeszcze termin zakończenia pracy, wynagrodzenie, dopili colę i zaczęli zbierać
się do odjazdu. Wieczór był przepiękny; ochłodziło się już, a zachodzące słońce, przebijając się
przez korony młodszych drzew nad kanałkiem, barwiło polanę przed domem cętkami soczystej
zieleni, brązów i złota. Kiedy wyszli z domu i Barry zamykał drzwi na klucz, Jenny ogarnęła
absurdalna euforia, zupełnie jakby oglądała zakończenie romantycznej komedii: oto ona macha
w domku pędzlem, a tu za sprawą jakiegoś nadzwyczajnego zbiegu okoliczności, jakiejś szytej
grubymi nićmi wolty w scenariuszu, drzwi się otwierają i staje w nich Chris. I wszystko kończy
się szczęśliwie.
Jednakże los zrządził inaczej. Składany nóż, który Jenny widziała na stole, należał do
Chrisa. I ten, zorientowawszy się, że zostawił go w domku, właśnie po niego wracał; skręcił na
polankę, w momencie kiedy Jenny z Barrym wychodzili.
Był tego dnia w mroczniejszym nastroju niż kiedykolwiek dotąd, widział wszystko w
czarnych kolorach, od tej najgorszej z możliwych stron. I oto co zobaczył: starszego mężczyznę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • themoon.htw.pl
  •