[ Pobierz całość w formacie PDF ]
żeby pierwszy dać znać o jarząbie z pasyjką albo o jodle podpalonej. Lecz czas mijał, sanecz-
ki sunęły w śniegach jak łódz po wzburzonych bałwanach, a przewidywanych znaków nie
było w mrokach ani śladu.
Podmuchy wiatru ciskały na sanki istne fale. Sypało jak z wora miękkimi płatami albo ciął
w oczy i uszy grad ziarnisty, zacinający aż do krwi. Sanie już to chyliły się na bok, już ude-
rzały w jakoweś twarde przedmioty podśnieżne. Międzyleśna pustkowiana burza stawała się
coraz dzikszą. W nieprzejrzanej dali ryczały przerazliwe głosy, istne wycia leśnych diabłów.
Las-li to huczał, czy się waliły wody z upustów na Motku? Ayska chrapała niecierpliwie. To
się zrywała do biegu susami, to znowu z trwożnym prychaniem stawała w miejscu. Podróżni
spostrzegli, że mają wiatr za plecami. Jechali tedy w złym kierunku.
Wiatr ją w nozdrza bije i, szelma, kręci mi się w rękach... rzekł pan Rafał do syna.
Niech ją tatko od siebie i ostro, batem po nogach!
Ba! żebym to wiedział!... Od siebie, mówisz?
Musimy pod wiatr, bośmy tak wyjechali.
Wzięto się pod wiatr, mimo Ayski oporu. Jechali teraz ostro, wprost w paszczę nawałnicy.
Przejmujące zimno ozionęło ich jak lodowatą wodą. Huk się wzmógł. Ze wszech stron wirem
pędziły kłęby kurzawy.
Zakryj się! Skul się i owiń kilimkiem! wołał na syna Olbromski.
Słowa te leciały porwanymi sylabami, jakby płatami, na obraz śniegu. Obiły się tępo o
dziwnie przytłumiony słuch.
Mnie ciepło! odkrzyknął mały.
Zwinął się w sobie, ręce zasunął w rękawy bekieszy, głowę wtulił w ramiona i cieszył się z
wichury, ciemności i jazdy, głównie zaś tą pewnością, że to jest jeszcze dziś, nie dzień ju-
trzejszy, nie ten ohydny, fatalny, ostatni dzień Godnych Zwiąt, po którym trzeba wracać z
umiłowanej strony, z domu i ukochanych rozłogów do szkoły. W pewnej chwili ojciec za-
trzymał Ayskę. Medytował w milczeniu.
A co, tatku? zagadnął Hubert.
Co u licha! Nie wiem, gdzie jestem... Niby Motki tam. Wyrwy tak jakby tu... Ale w
takim razie powinien by już być rozdół, rzeka, most. Tymczasem tu jakby wciąż pod górę...
50
To prawda. My wciąż jedziemy pod górę... Olbromski przez czas pewien rozmyślał bez-
radnie. Wicher chłostał go po twarzy nie tylko garściami śniegu, lecz i włosiem ogona kobyły,
który jak bat świstał na strony. Zimno przejmowało do kości. Ze wstydu i w pasji zaciął kil-
kakroć batem ciemny kształt koński. Ayska skoczyła przed się, targnęła sanie i pomknęła pod
wiatr znowu. Pędzili galopem na oślep przez czas długi tak dalece długi, że można było
znakomicie przejechać z folwarku do folwarku. Sanki magały się z boku na bok, leciały w
jakoweś doły i wyrwy i uderzały swymi nosami w zagony. Gdy znowu przystanęli, nie sły-
chać było nic prócz huku lecącego górą i świstu między sanicami.
Pole, do stu diabłów! unosił się Rafał Olbromski. Jesteśmy na jakimś polu... Cóż to
za rola? Zlez no, synku, i popatrz, w którą stronę idą zagony... Może co z tego wymiarkuję...
Hub ochotnie poskoczył, deptał tu i tam grzbiety zagonów, aż wreszcie stanowczo, niemal
z tryumfem oświadczył, że zagony idą tak i tak. Nie na wiele się to przydało. Po długim za-
stanowieniu zdecydowano, że skoro wiatr ciągnie stąd, a zagony idą tak, więc trzeba jechać w
takim oto kierunku. Pojechali. Z zagonów sanie przemknęły na nieużytki i znowu poczęły
przewalać się z boku na bok. Trafili w jakieś krzaki zupełnie nieznajome, w miejsca najzu-
pełniej obce, nie istniejące w jakimkolwiek wspomnieniu. Zdumienie ogarnęło obudwu. Za
tymi zaroślami były jakoweś kamieniste wertepy, niemożliwe do przebycia i również niezna-
ne.
Poczęło to Olbromskiego doprowadzać do rozpaczliwej pasji. Stosując się do rady ojca
Hub wysiadł, ujął Ayskę za uzdę u pyska i jął ją prowadzić pod wiatr, żeby nie zbaczała z
obranego ku domowi kierunku. Rafał Olbromski, siedząc teraz bezczynnie, nasłuchiwał, czy
się w którejkolwiek stronie nie odezwie naszczekiwanie psów. Powinna była być w stronie,
dokąd dążyli, wieś jedna i druga, powinny były być na uboczu kolonie czynszownicze, sa-
motne chaty na odludziu... Nigdzie, znikąd odgłosu życia!
Hub z miłością głaskał pysk klaczy, szeptał jej do ucha sekretnie słodkie słowa i odmierzał
pieszczotki. Wkrótce, brnąc pod wiatr w zaspach, zdyszał się i spocił doskonale. Sprawiło mu
to szczerą rozkosz. Czuł się na równi z ojcem mężczyzną, doznającym niepowodzenia, a na-
wet niebezpieczeństwa. Zresztą to, co się działo, było dobrym, bo dzieliło i wciąż jeszcze
trzymało w oddali od fatalnego jutra. Pod nogami w głębiach śniegu czuł pustkowie i rad był,
że to jest wciąż jeszcze pustkowie, a więc miejsce dalekie od Wyrw i od Motka. Rad by był
iść tak przez całą tę ziemię i przez całą noc, wzniosłą w swej świszczącej potędze, piękną w
nieprzeniknionym mroku i radosną nad wszelkie słowo w swej rozpasanej dzikości. Och, rad
by był iść tak obok ukochanej, najmilszej Ayski na kraj świata!
Inaczej w tym pustkowiu czuł się ojciec. Wstyd go prosty palił i ogarniała wściekłość.
Wałęsał się oto po przestworze znanym jak własna izba, po dziedzinie, którą od tylu już lat
zamieszkiwał, zimą i latem po tysiąckroć przebył we wszystkich kierunkach... Było to zara-
zem śmieszne i głupie błąkać się w polu między Wyrwami i Motkami, gdzie z zawiązanymi
oczyma każde dziecko trafi do wymienionego punktu.
W trakcie pochodu przez zaspy Hub posłyszał przed sobą szczególny szum. Zrozumiał, że
to huczy w wichrze wielkie drzewo. Skierował natychmiast ku niemu Ayskę i wnet mokre,
grubo śniegiem obwalone gałęzie jodły jak łapy potworne ogarnęły go z prawej i z lewej stro-
ny. Przystanął. Ojciec zsunął się z sanek na ziemię i zbliżył do drzewa. Oglądali je obadwaj z
synem, obeszli dookoła i... po szczegółowym badaniu przyszli do jednomyślnego wniosku, że
jest to jakieś drzewo zgoła nieznajome, jakby nie tamtejsze...
Stojąc obok tego drzewa, które huczało swą wzniosłą i niepojętą pieśń, Rafał Olbromski
przenikniony został nagle a niespodziewanie przez dawny, zapomniany lęk... ohydne wspo-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]