[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Byłem tak wystraszony, że jednym susem znalazłem się na dnie
tratwy, cały mokry i zdyszany. Serce waliło mi jak młot i nie mogłem
złapać tchu.
Pod dobrą gwiazdą
Nie mogłem narzekać na los. Gdyby wywrotka miała miejsce o
piątej po południu, rozszarpałyby mnie rekiny. O północy jednak
zwierzęta odpoczywają. Zwłaszcza gdy morze jest niespokojne.
Kiedy się znowu znalazłem na tratwie, trzymałem mocno w dłoni
wiosło zniszczone przez rekina. Stało się to tak nagle, że wszystkie
moje odruchy były instynktowne. Dopiero pózniej przypomniałem
sobie, że gdy spadałem do wody, wiosło uderzyło mnie w głowę i
złapałem je przed zanurzeniem się. Było to teraz jedyne wiosło na
tratwie. Dwa inne zostały w morzu.
%7łeby nie stracić chociaż tej resztki połamanego przez rekiny
drąga, przywiązałem go mocno do jednej z luznych linek siatki. Morze
dalej kipiało. Tym razem miałem szczęście. Gdyby jednak tratwa
wywróciła się po raz drugi, kto wie, czy udałoby mi się ją złapać.
Myśląc o tym rozpiąłem pasek i silnie przywiązałem się do siatki.
Tratwa tańczyła na mętnym i wzburzonym morzu, ale ja czułem
się bezpiecznie, przywiązany paskiem do siatki. Wiosło również było
zabezpieczone. Starając się nie dopuścić do nowej wywrotki,
myślałem, że niewiele brakowało, a straciłbym koszulę i pantofle.
Gdyby nie to zimno, leżałyby w czasie wywrotki luzem i razem z
wiosłami poszłyby na dno. Jest czymś normalnym, że na wzburzonym
morzu tratwa wywraca się do góry dnem. Jest cała z korka
obciągniętego nieprzemakalną tkaniną w kolorze białym. Podłoga nie
51
jest jednak stała, lecz zwisa z korkowej ramy jak kosz. Tratwa może
się wywrócić, ale podłoga natychmiast wraca do normalnego
położenia. Jedynym niebezpieczeństwem jest wypadnięcie z
tratwy.Dlatego myślałem, że dopóki jestem przywiązany, może się
wywracać choćby tysiąc razy i nie wypadnę z niej.
Była to prawda, ale jednego nie przewidziałem: w kwadrans po
pierwszej wywrotce tratwa pokazowo przewróciła się drugi raz.
Najpierw wydało mi się, że zawisłem w zimnym i wilgotnym
powietrzu smagany wiatrem. Ujrzałem przed sobą otchłań i
wiedziałem już, na którą stronę tratwa przekoziołkuje. Próbowałem
pchnąć ją w przeciwnym kierunku, przywrócić równowagę, ale
przeszkadzał mi w tym mocny, skórzany pas przywiązany do siatki. W
jednej chwili zrozumiałem, co się dzieje: miałem wywrotkę.
Znalazłem się pod dnem tratwy, mocno uczepiony burty. Dusiłem się i
na próżno szukałem rękoma sprzączki paska, aby go rozpiąć.
Rozpaczliwie, starając się jednak nie tracić zimnej krwi,
próbowałem otworzyć klamrę. Wiedziałem, że nie mam wiele czasu: w
dobrej formie mogę wytrzymać pod wodą przeszło osiemdziesiąt
sekund. Przestałem oddychać w chwili, gdy poczułem, że jestem pod
tratwą. Upłynęło co najmniej pięć sekund. Przesunąłem dłonią po
brzuchu i w niecałą sekundę namacałem pasek. W następnej sekundzie
odnalazłem sprzączkę. Wplątała się w siatkę tak, że musiałem
podciągnąć się jedną ręką, aby ją rozluznić. Długo szukałem miejsca,
gdzie mógłbym się mocno chwycić. Potem podciągnąłem się lewą
dłonią. Prawa odnalazła sprzączkę, zorientowała się szybko i rozpięła
pas. Z klamrą w dłoni zanurzyłem się znowu, nie puszczając ani na
chwilę tratwy, i w ułamku sekundy odczepiłem się od siatki. Czułem,
że płuca mi pękają. Ostatnim wysiłkiem złapałem się obiema rękoma
burty; trzymałem się resztką sił, nadal nie oddychając. Mimowolnie
osiągnąłem tylko to, że obciążona tratwa wywróciła się jeszcze raz. I
znowu byłem pod spodem.
Aykałem już wodę. Spalone pragnieniem gardło piekło straszliwie.
Nie zdawałem sobie jednak z tego sprawy. Najważniejsze to nie
wypuścić z rąk tratwy. Udało mi się wynurzyć głowę. Zaczerpnąłem
powietrza. Byłem skonany. Nie myślałem, że starczy mi sił, aby
wdrapać się jeszcze przez burtę. Ale natychmiast ogarnęło mnie
przerażenie, że jestem w wodzie, w której parę godzin temu roiło się
od rekinów. W przekonaniu, że będzie to dziś mój ostatni w życiu
52
wysiłek, zebrałem resztki energii, zawisłem na burcie i wyczerpany
zwaliłem się na dno tratwy.
Nie wiem, jak długo leżałem tam na plecach, z obolałym gardłem i
drżącymi, zdartymi do krwi dłońmi. Wiem tylko, że dręczyły mnie
jednocześnie dwie sprawy: żeby moje płuca wreszcie odpoczęły i żeby
tratwa nie wywróciła Się znowu.
Tak zaczynał się mój ósmy dzień na morzu. Ranek zapowiadał
burzę. Gdyby teraz spadł deszcz, nie miałbym nawet sił nałapać wody.
Czułem, że deszcz pozwoliłby mi przyjść do siebie. Ale nie spadła ani
kropla, mimo że wilgoć wisząca w powietrzu była jakby zapowiedzią
bliskiej ulewy. Morze o świcie było jeszcze wzburzone. Uspokoiło się
po ósmej. Wtedy jednak wzeszło słońce, a niebo przybrało znowu
intensywną błękitną barwę. Zupełnie wyczerpany wychyliłem się i
pociągnąłem kilka łyków morskiej wody. Wiem teraz, że jest to
wskazane dla organizmu. Wte9Y jednak nie wiedziałem o tym i
sięgałem po nią tylko wówczas, gdy ból gardła stawał się nie znośny.
Po siedmiu dniach bez wody pragnienie dokucza inaczej: jest to
przejmujący ból w gardle, w okolicy mostka, a zwłaszcza pod
obojczykami. I rozpaczliwa duszność. Słona woda przyniosła mi ulgę.
Po burzy niebo jest błękitne, jak na obrazach. Przy brzegu pływają
leniwe pnie i korzenie powyrywane przez sztorm. Mewy wylatują
znowu nad morze. Tego ranka, gdy ustała bryza, powierzchnia wody
znowu była metaliczna, a tratwa łagodnie sunęła przed siebie. Ciepły
wiatr dodał otuchy mojej duszy i ciału.
Duża mewa, ciemna i stara, przeleciała nad tratwą. Nie miałem już
wątpliwości, że jestem blisko ziemi. Mewa, którą złapałem przed
paroma dniami, była młoda. W tym wieku potrafią latać bardzo
daleko. Można je spotkać wiele mil od lądu. Ale mewa stara, duża i
ciężka, jak ta, która krążyła nad tratwą ósmego dnia, nie oddala się
więcej niż sto mil od brzegu. Poczułem, że wraca mi chęć do życia.
Podobnie jak w pierwszych dniach zacząłem wpatrywać się w
widnokrąg. Ze wszystkich stron nadlatywały mewy.
Poczułem się razniej, miałem już towarzystwo. Nie dokuczał mi
głód. Częściej niż przedtem pociągałem łyk morskiej wody. Czułem,
że nie jestem sam pośród tego stada mew krążących nad moją głową.
Przypomniała mi się Mary Address. "Co teraz porabia?", pomyślałem,
wspominając jej głos, gdy pomagała mi tłumaczyć dialogi w kinie.
Właśnie tego dnia - jedynego, w którym bez żadnego specjalnego
powodu, tylko dlatego, że na niebie było pełno mew, przypomniałem
sobie Mary Address - była na mszy za spokój mej duszy w katolickim
53
kościele w Mobile. Mszę tę - jak napisała mi Mary do Cartageny -
odprawiono ósmego dnia po moim zniknięciu. Za spokój mojej duszy.
I myślę, że także za spokój mego ciała, bo tego ranka, kiedy
wspominałem Mary Address, a ona słuchała mszy w Mobile, ogarnęło
mnie uczucie szczęścia na widok mew zapowiadających bliski ląd.
Prawie cały dzień siedziałem na brzegu tratwy i lustrowałem
widnokrąg. Dzień był zadziwiająco przejrzysty. Byłem pewny, że
dostrzegłbym ląd nawet z odległości
pięćdziesięciu mil. Tratwa nabrała prędkości, jakiej nie nadaliby
jej dwaj wioślarze. Płynęła prosto przed siebie po gładkiej i błękitnej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • themoon.htw.pl
  •