[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Peter... pamiętaj... wygramy kiedyś tę...tę przeklętą wojnę... Ale potem, Peter... potem na
miejscu jednych zbrodniarzy przyjdą następni... i znowu się zacznie... od nowa. Peter, postaraj się...
żeby... żeby... już... nigdy... więcej...
Wargi Duvala poruszały się jeszcze bezdzwięcznie.
Oddech stal się tak nikły, iż Shannon z trudem mógł się go doszukać. Wreszcie Henri Duval
westchnął głęboko, kurczowo poruszył palcami i zastygł w bezruchu.
- To już... koniec - powiedział głucho McNeill.
Peter Shannon wstał, wyprostował się, wyprężył jak na wojskowej paradzie. Zapomniał, że był
półnagi, brudny i zarośnięty, że znajdował się w sercu gęstej, podzwrotnikowej dżungli.
- Farewell, Henri - powiedział głośno. - Byłeś dobrym kolegą. Byłeś porządnym człowiekiem,
mon ami. A ja nie zapomnę, Henri, przyrzekam.
ROZDZIAA XVIII
Gołymi rękami, ryjąc brudnymi pazurami w wilgotnym, miękkim gruncie, wygrzebali dół, złożyli
weń ciało Duvala, przykryli ziemią. Nie byli w stanie sporządzić jakiegokolwiek nagrobka, umieścić
na nim napisu. Zresztą po cóż komuś w dżungli nagrobek i napis? Za tydzień, dwa, nad zwłokami
Duvala wyrośnie trawa, puszczą się pędy młodych krzewów. Za miesiąc, dwa, nikt nie zdoła
odszukać samotnej mogiły, nikt nie domyśli się, że człowiek o nazwisku Duval stracił życie w sercu
sumatrzańskiego gąszczu.
Niemniej Geoffrey Tanner przydzwigał od strumyka spory, płaski kamień.
- Przynajmniej go hieny nie wykopią - tłumaczył, jakby ze wstydem.
- Nie mam pojęcia, czy na Sumatrze są hieny - szepnął Peter. - Zresztą mniejsza z tym.
Stali długą chwilę nad grobem Francuza, nareszcie odwrócili się i ułożyli tuż obok na posłaniu z
liści.
Wszystkich nas czeka to samo - przeszło przez myśl Shannona i powtórnie wpadł mu do głowy
naiwny, dziecinny wierszyk o małych Murzynkach. Pozostało ich pięciu, a potem... czterech.
Five little Nigger boys
Playing with the door,
One got squashed
And then there were four... [84]
Przez trzy dni od śmierci Duvala pozostawali na tym samym legowisku. Byli zbyt osłabieni, by
ruszyć w drogę. Ale długotrwały odpoczynek nie dodawał im sił. Dusznota i gorące, trujące
powietrze dżungli męczyły tak samo, jak uciążliwy, forsowny marsz. Poza tym problem zdobycia
pożywienia stawał się istotny. Szosa, w pobliżu której się rozłożyli, była mało uczęszczana. Czasem
przejeżdżały po niej wozy ciągnione przez woły, raz pokazał się samochód wypełniony uzbrojonymi
żołnierzami japońskimi. Nie było mowy o tym, by wyjść na drogę, zatrzymać jakiś wóz i prosić
kogokolwiek o pomoc i żywność. Z łatwością mogliby się dostać w ręce wroga. Dlatego też Peter,
któremu czasem pomagał Tanner lub McNeill, bezustannie myszkował po okolicy, szukał bądz jagód,
bądz owoców i orzechów, bądz wreszcie jakiegokolwiek innego jedzenia. Przeważnie jednak wracał
z pustymi rękami. Raz tylko udało mu się schwytać kilka niewielkich, zielonych żab, które obdarł ze
skóry i które spożyli na surowo. nie mogąc, z braku zapałek, rozniecić ognia. Białe mięso było nie
najgorsze w smaku, ale w pięć minut pózniej cała czwórka gwałtownie wymiotowała. Innym razem
Tanner złapał małą małpkę, nikt jednak nie zdobył się na jej zabicie, nie mówiąc już o zjedzeniu.
Peter twierdził, co prawda, że zapiekane w liściach małpie kończyny uchodzą między krajowcami za
smakołyk, ale i on opowiedział się za wypuszczeniem zwierzątka na wolność. Małpka miała żałosny,
bezradny wyraz twarzy, przypominała maleńkie dziecko. Wypuścili ją i dalej głodowali, oszukując
żołądki jagodami i orzeszkami rambutan, o które było coraz trudniej.
W południe trzeciego dnia Peter doszedł do wniosku, iż głodówki nie wolno dalej przeciągać,
grozi bowiem niechybną śmiercią z wyczerpania. Naradził się z McNeillem, zadecydował na
ruszenie z legowiska.
- Aut mors, aut victoria - mruknął McNeill.
- Musimy iść tą samą ścieżyną w głąb lądu - tłumaczył Peter. - O ile się orientuję, wiedzie dalej
na południe. Jakoś dotrzemy do gór.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]